O mnie

Trzy Źródła to magiczna przestrzeń w Kotlinie Kłodzkiej otoczona gęstwiną lasów, naturalnych łąk i majestatycznymi górami. Mieszkamy tu całą rodziną w tym dwie bernardynki i dwa koty. Łączność z Naturą daje nam poczucie ukorzenienia i głębokiego szacunku do wszystkiego co żyje na Matce Ziemi. Od wielu lat zapraszamy gości na warsztaty najczęściej szamańskie, z prowadzącymi z kraju i ze świata, oraz pobyty indywidualne, na których można doświadczyć spotkań przy ogniu, kąpieli w górskim strumieniu i sąsiedztwa dzikich stworzeń. www.trzyzrodla.pl

wtorek, 29 lipca 2014

Historie wysłuchane - opowieść Don Carlosa

Gościł u nas w 2010 roku szaman Majów Don Carlos Barrios (tu można go znaleźć): http://www.mayancross.com/events-carlos-barrios
Oprócz warsztatów i ceremonii Ognia, razem zwiedzaliśmy Wrocław i okoliczne miasta, a przede wszystkim dużo rozmawialiśmy.
Don Carlos był z żoną (tu o żonie;) http://www.mayancross.com/events-adriana-rojas



            Don Carlos i Adriana, ceremonia Ognia



Pamiętam, jak któregoś dnia Adriana powiedziała mi, że nazwali nasze miejsce śniącym, a wszystko dlatego, ze zaobserwowali, jaką wagę przywiązujemy do snów. Zauważyli, że dla nas jest to ważna codzienna rozmowa, niejako podsumowanie nocy, dotyczyło to również naszych znajomych, uczestniczących na warsztatach.

Don Carlos opowiadał najczęściej o swoich doświadczeniach i tak dowiedziałam się jak to się zaczęło.
Kiedy był pięcioletnim chłopcem otrzymywał różnego rodzaju wizje, nie urodził się w wiosce Majów, więc dorośli nie bardzo wiedzieli co zrobić z takim chłopcem, który opowiada niestworzone rzeczy, przymykali więc oko, głaskali po głowie i odnosili się z dystansem. Pewnego dnia otrzymał wyraźną wizję, że jego ukochany dziadek umrze. Podzielił się z bliskimi swoim przekazem, tak jak zwykle, ale dopiero po kilku dniach, kiedy dziadek zmarł rodzinę i sąsiadów przeszła trwoga. Wszyscy zajęci byli przygotowaniami do pogrzebu, a na chłopca patrzyli inaczej niż zwykle. Nikt z nim nie rozmawiał, pewnie nie bardzo wiedział jak i co ma powiedzieć. Mały Carlos był przerażony, czuł się wykluczony i w jakiś sposób winny. Nie wiedział co zrobił nie tak, rozumiał, że dziadek umarł, tak jak to mu pokazano, rozumiał, że nie z jego winy, ale nie rozumiał, dlaczego bliscy i znajomi odwracają się od niego. Doszedł do wniosku, że w takim razie, wizje, które do niego przychodzą są wszystkiemu winne. W całym zgiełku nikt nie zauważył, jak wymknął się z domu i pobiegł na basen.
Wskoczył do wody i gorąco pragnął aby duchy wody zabrały jego dar od niego, bo nie chce już widzieć i mówić o różnych rzeczach, bo nie chce być samotny. Kiedy wyszedł z wody, czuł się lżej, faktycznie poczuł, że coś się zmieniło.

Minęło kilka dni, wizje nie przychodziły, sny były normalne, nie miał niczego do przekazania, znajomi i rodzina odetchnęli z ulgą, ale Carlos wcale nie poczuł się lepiej. Zrozumiał, że brakuje mu tej jego ważnej części - daru, który był jedyny w swoim rodzaju, a który zostawił w wodzie. Kiedy to zrozumiał, pobiegł znowu na basen z nadzieją, że jak wskoczy do wody i poprosi, to oddadzą mu jego własność. Był przerażony tym co zobaczył, z basenu właśnie spuszczono wodę, aby go wyczyścić.

Wszystkie następne lata naznaczone były smutkiem i poczuciem straty.
Pamięć o darze, popchnęła Don Carlosa do poszukiwań duchowych. Zjeździł świat, siedział przy wielu ogniskach i uczestniczył w wielu ceremoniach, by na koniec powrócić do Gwatemali. Wtedy to Starszyzna Majów zaprosiła go do siebie na spotkanie.
Szedł dumny i zadowolony z siebie, marzył kiedyś o takim spotkaniu, teraz, myślał, jestem doświadczony i doceniają mnie.
Kiedy staną przed Starszymi usłyszał, że obserwowali go od dawna i czekali, kiedy będzie gotów na naukę. Dopiero teraz okazał się dostatecznie gotowy na podstawową wiedzę.
 Don Carlos uśmiechał się do siebie, kiedy mówił, jakim był dumnym młodym człowiekiem, a jak przyszło mu spokornieć. Jego dar wracał po trochę, w trakcie praktyk i inicjacji.
Miał wiele szczęścia, bo nauczało go dwóch nauczycieli. Obaj potężni, ale bardzo różni, jeden był prostym człowiekiem mieszkającym na skraju wioski, drugi wykształconym działaczem ONZ.
Obaj należeli do Starszyzny Majów i przekazywali swoje dziedzictwo dla następnych pokoleń.




poniedziałek, 7 lipca 2014

Magiczne odwiedziny

Niezwykła, upalna niedziela nam się przydarzyła. Po spacerze, lodowatej kąpieli, siedziałam sobie na pieńku i okorowywałam gałęzie cisu - na runy i talizmany. Męska cześć rodziny, syn i mąż przygotowywali sobie późne śniadanie, my z córką wciąż na głodówce, więc zajęte twórczymi rzeczami:) Gdy wyrwało mnie z zamyślenia
- "Dzień dobry, jak pięknie tu macie, przychodzimy i podziwiamy"
Dziwna sprawa, stoją trzy panie, przyszły od lasu, co u nas się raz na pięć lat zdarza, a zazwyczaj są to nieproszeni panowie na kładach. Przywitałam się i zaproponowałam chłodny napój.
W domu szybciutko przygotowywałam przeze mnie robiony sok z czarnego bzu z wodą i cytryną, a kiedy córka zapytała się dlaczego tak się spieszę (bo na głodówce raczej powolne jesteśmy;) odpowiedziałam jej, że żartów nie ma, bo odwiedziły nas starucha, matka i dziewica.

                          Potrójna Bogini

Najlepsze jest to, że gościłyśmy je z córką, męska część jakoś nie poczuła potrzeby przywitania się:) Tak sobie posiedziałyśmy, popiłyśmy sok i porozmawiałyśmy. "Starucha" - pochodzi z tych stron, niektóre nazwy zna jeszcze po niemiecku, bo takich używali w dzieciństwie, przeprowadziła się później pod Poznań, ale miłość do natury i krainy dzieciństwa pozostała. Interesuje się ziołami, ale podchodzi do sprawy naukowo, lubi wiedzieć wszystko o danym gatunku. "Matka" mieszka w Wiedniu, ma dom w górach i chętnie tu u nas będzie gościć na masażach i innych atrakcjach, a "dziewica" studiuje w Wiedniu i jest chętna na warsztat zielarski w Trzech Źródłach. Napiły się i poszły z powrotem do lasu...
Kiedy za jakiś czas poszłam kolejny raz zanurkować w naszym zbiorniczku z lodowatą wodą, zobaczyłam je w oddali na naszych łąkach, jak zrywają zioła:)

Jedyne symboliczne odczytanie tego znaku nasuwa się z oczywistością. Kobieca Bogini przybywa:)

I sen w nocy, jadę samochodem ruchliwą trasą, ale silnik jakoś dziwnie spowalnia, słyszę głosy ludzi dookoła, którzy z przejęciem mówią o tym, że to Matka Boska! Stoję już przy drodze, obok drzewa i widzę, jak przez jezdnię sunie diamentowo migocący hologram kobiety. Myślę, faktycznie albo zakonnica, albo święta. Migocąca zjawa zbliża się do drzewa, ufff, nie do mnie na szczęście, ulżyło mi, po czym energia przesuwa się i w jakiś sposób przenika na mnie. No dobrze, niech i tak będzie - zgodziłam się w tym śnie, nie wiedząc co to znaczy, ale czując nieuniknione.

Nie będę się wymądrzać na tm kobiecej mocy, to się wie i już:)
Za to dziś cały upalny dzień jak nie w wodzie to w niebie. Chmury dały dziś nad górami prawdziwy popis! Przy pięknej pogodzie grzmiało, czyli Istoty Grzmotu się odezwały, a w górach to tak pięknie brzmi!!!

                  Za brzozą w tle już burza w górach


                     Ja z głową w chmurach



piątek, 4 lipca 2014

Lato

                         Widok na łąki z Trzech Źródeł



Lato czyli dźwięki, zapachy i widoki. Ptasie koncerty, również nocą derkacz swoje pieśni śpiewa, świerszcze i świetliki wieczorem, kiedy chodzimy się zanurzać w zimnej wodzie. Wszystkie te smaki zbieram, oprócz smaków rzeczywistych, ponieważ jestem w trakcie kilkudniowej głodówki, razem z córką. W postach mamy doświadczenie wieloletnie, jeden dzień w tygodniu nie jedliśmy - tylko piliśmy wodę. Kilkudniowe również przeprowadzaliśmy raz nawet udał się szałas potów podczas trzydniowego postu. Czuję się mocno zagłębiona w siebie, tak jakby nie jedząc, świat wewnętrzny rozszerzał się i z tego miejsca oglądam, podziwiam i doświadczam lata:)

                            Wieczorne mgły


                           Dzwonki na łące

Łąki są już tak piękne i dojrzałe, sięgają w niektórych miejscach do pasa. Zbieramy zioła na herbaty suszymy każdy gatunek, jesienią przyjdzie czas za mieszanie składników, dziś chaber bławatek  przepięknie wygląda. Mamy już w spiżarni syropy z mniszka, czarnego bzu pędów sosny i świerka. Nalewki ziołowe z czosnku niedźwiedziego, czeremchy, kwiatów kasztanowca. Przyjemnie patrzeć na takie zbiory:)




poniedziałek, 30 czerwca 2014

Zimna woda

Kiedy przeprowadziliśmy się do Długopola Górnego w 2002 roku wynajęliśmy mieszkanie w Starym Młynie, który w czasach późniejszych zamienił się w gospodarstwo agroturystyczne. Położony jest nad rzeką Nysa Kłodzka, wystarczyło przebiec podwórko i kawałek łąki, żeby się wykapać w lodowatej - nawet latem - wodzie. Latem rzeka wygląda jak większy strumień, natomiast wiosną przy roztopach pędząca brązowa kotłowanina niesie z łatwością drzewa.
Dla nas była to okazja do całorocznych kąpieli. Biegliśmy w szlafrokach i strojach kąpielowych, na jedno poranne zanurzenie, latem czy jesienią nie było to takie szokujące. Natomiast zimą... kiedy biegliśmy przez zaspy śniegu, moje ego było sparaliżowane;) tym, że coś tu nie pasuje! Pamiętam to uczucie, za każdym razem przy zanurzeniu, jak totalny reset komputera i za chwilę gorąc w całym ciele, tuż po wyjściu z wody. Również dla sąsiadów był to widok szokujący. Poradzili sobie nazywając nas morsami, a nam ta szufladka nie przeszkadzała. Dzieci do porannych kąpieli przyłączały się, kiedy nie szły do szkoły.  Zostało nam do dziś oblewanie się zimną wodą pod prysznicem, na koniec kąpieli. Zimna woda została oswojona.
Od kiedy mieszkamy w Trzech Źródłach do strumienia mamy dalej, przez dwie łąki i leśną drogę, nie ryzykuję biegania w szlafroku szczególnie zimową porą.

Aż zapragnęliśmy mieć własne miejsce tuż przy domu, najlepiej zasilane źródlaną wodą. Wczuwaliśmy się w teren, negocjowaliśmy ze sobą, Duchami strażnikami i udało się.


                     Mała zwinna koparka i wielki dół..






 W dole wmontowana jest rura, którą można wypuścić w razie potrzeby wodę do rowu odwadniającego.



Do budowy ścian użyliśmy lokalny kamień - łupek, piękny z srebrnymi nitkami. Zbieraliśmy go przez lata, czując, że go dobrze wykorzystamy.




Z lewej strony w rogu znajduje się dopływ źródlanej wody, która ciurka sobie powolutku przez otwór kamienny, z prawej mały odpływ dla przelewającej się. W ten sposób może nie zamarznie zimą.




Tak się prezentuje napełniony wodą. Słupki są "niezbędne", do gimnastyki - Wiktor mi zademonstrował, oraz gdy przyjadą małe dzieci, są tak sprytnie pomyślane, że z łatwością montuje się między nimi tyczki i ogrodzenie gotowe.



Woda jest lodowata! Prawie zatrzymuje oddech, ta w Bajkale była cieplejsza:) Nie mniej korzystamy z przyjemnością z orzeźwiających ciało i ducha kąpieli, całą rodziną, każdy o innej porze dnia, bez względu na pogodę.






niedziela, 29 czerwca 2014

Magiczna codzienność i jak sobie o niej przypomniałam

Codzienność jest święta. I basta:)
Pamiętam jedną z ceremonii - warsztatów i tłum ludzi poszukujących, a wśród nich ja i Ania. Obie miałyśmy dziwne wahania - iść - nie iść - na ten warsztat, i jakoś tak z tego wahania poszłyśmy... Na salę wkracza prowadzący i UPS "co ja tu robię"? pytam siebie...
Tak się "jakoś" zdarzyło, że nie zobaczyłam go wcześniej na zdjęciu.. a tak mam, że czuję COŚ widząc zdjęcie, czyli "czy nam z tą osobą po drodze, czy lepiej nie" i w tym konkretnym przypadku byłoby: "lepiej nie", gdybym wcześniej zobaczyła zdjęcie. Skoro jednakowoż nie zobaczyłam, uznałam to za znak, po coś tu jestem. Pamiętam zapadanie się w siebie, sny - wizje, które męczyły, jak w zamkniętym, ciasnym pomieszczeniu i nagle jasny wyraźny obraz Wiktora, jego śmiech, kiedy razem szykujemy śniadanie i głos "codzienność jest święta". Małe oświecenie! Co ja tu robię? gdy w pachnącym domu, przy pachnącym lesie czeka na mnie święta codzienność, którą tak naprawdę uwielbiam i wciąż kreuję od nowa!  W połowie naszej przygody Ania pierwsza zaczęła wymykać się na zewnątrz, ja nieśmiało dołączałam do niej. Nieśmiało... bo z jakiegoś powodu nie umiałam podjąć decyzji o opuszczeniu tego miejsca w połowie właśnie. Skoro nie umiałam tego zrobić, poczułam, że mam zaufać sile rozmachu Ani, która doszła do tych samych wniosków w trakcie warsztatu, ale w waleczno - buntowniczy sposób. Wróciłyśmy do domu, czując ogromną ulgę i wdzięczność za to doświadczenie. Byłyśmy obie w zgodzie z sobą i zostałyśmy też w naszej decyzji uszanowane przez organizatorów.  Teraz wspominam tamte zdarzenie z przyjemnością. Jak czułam się daleko, jak natychmiast pragnęłam wrócić do swojego miejsca na Ziemi! Co mnie się wcześniej nie zdarzało, bo dotąd siła jakaś ciągnąca, emanująca gdzieś z mojego środka, kierowała na spotkania z ludźmi, na warsztaty i leśne przygody. Wracałam zawsze z przyjemnością, ale również z pomysłem na kolejne wyjazdy. Teraz jest inaczej. Jakby całe bogactwo, ogrom duchowych, szamańskich doświadczeń mam ze sobą, zawsze... to tak, jakby uruchomił się magiczny mikroskop - w dodatku zwalniający czas, w związku z czym widzę i dostrzegam więcej i jakby wolniej. Nie ma potrzeby ruszać daleko, co krok w każdej kropli zwisającej ze świerkowych igieł, w smugach mgły i świetle świetlików jest wszystko - wszystko to CZYM postrzegam mój wszechświat.
Żeby widzieć i czuć więcej wystarczy odejść od bodźców zewnętrznego świata i zanurzyć się w sobie, najlepiej w otoczeniu przyrody. To tam, w samym środku jest nasza orenda do odkrycia, nasza jedyna w swoim rodzaju, największa tajemnica i kompas jednocześnie.

W zeszłym roku dane mi było pojechać nad Bajkał, choć ciężko ogromnie mi było wyruszyć, wiedziałam, że jest to nieuchronne po śnie w którym z ogromną prędkością pędziłam łodzią, siedząc w niej tyłem. Woda prawie granatowa rozchlapywała się dookoła, a ja mogłam tylko zamknąć oczy i czekać, dopłynęłam w tym śnie do wyspy, i tu usłyszałam dźwięki szamańskiego bębna. prowadzona nimi doszłam do piwnicy, w której siedziała kobieta, miała jedno oko patrzące wyraźnie na mnie, a drugie szalone, nieustannie kręcące się, jakby widziało WSZYSTKO.

Tak jak we śnie droga była długa i męcząca,  choć już podróżowałam koleją transsyberyjską, z przyjemnością,  to tym razem było inaczej, mogłam tylko zacisnąć oczy i przeczekać, ale to historie na inny czas:)


                                     Nad Bajkałem

Teraz przyszło do mnie wspomnienie jednego ćwiczenia, właśnie z tych warsztatów. Dobraliśmy się w pary, ja byłam z Alfinur, piękną Tatarką i tak gdy jedna ma zawiązane oczy, druga jest aniołem stróżem. Zadanie polegało na tym, aby doświadczać świata bez wzroku, poczuć się częścią przyrody przy czujnej opiece aniołów, a dla chętnych w którymś momencie istniała możliwość wypowiedzenia na głos intencji - dotyczącej prawdziwych sytuacji w życiu - oraz celu jaki w naszym marszu z zawiązanymi oczami chcemy osiągnąć. Marsz miał pokazać nam jaka energia towarzyszyć nam będzie w realnym świecie, podczas realizacji tego celu, czy uda się nam go osiągnąć, docierając w tym ćwiczeniu do wybranego miejsca w przestrzeni. Ajna - prowadząca,  podała nam taki przykład: na głos powiedziała intencję - wyjazd za granicę i idąc w kierunku drzewa, które obrała jako cel  weszła w totalne błoto. W ten sposób została ostrzeżona, że sprawa jest grząska i rzeczywiście okazało się to prawdą po czasie, ale i cel osiągnięty - bo do drzewa w tamtym ćwiczeniu dotarła.
I tak ruszyłam pierwsza z zawiązanymi oczami. Ciepły piasek i modrzewiowe szyszki szeleściły pod stopami, z jakiegoś powodu już teraz chciałam "poczuć" i osiągnąć cel. Powiedziałam intencję, ale sama w środku czułam fałsz... że to nie o to mi chodzi, ale na ten moment wydawało się, że tak jest dobrze i MUSI się udać dotrzeć do Bajkału, co będzie oznaczało, że uda się też w uzgodnionej rzeczywistości. Ruszyłam dziarsko... bo przecież mam doświadczenie w chodzeniu z zawiązanymi oczami z warsztatów Sergieja w Trzech Źródłach.. :) za jakiś czas zatrzymały mnie dziwne posapywania, poczułam gęstą energię wokół i ciepło, wiedziałam, że nie bardzo mam jak iść. Zapytałam mojego anioła stróża (co nie do końca było zgodne z instrukcją, mieliśmy obyć się bez słów...) Alfinur szepnęła rozbawiona, że to krowy przyszły się paść... no tak. Wydawało mi się, że zgrabnie je wymijam i ruszam oczywiście dziarsko dalej, brnęłam i brnęłam w piasku, czując już tusz tusz zapach Bajkału - bo on pachnie przepięknie! i Mewy tak głośno krzyczały i bam! Poczułam rękę Alfinur na czole o mało nie walnęłam w słup! w słup?! skąd słup? macam, sprawdzam dźwięki zdecydowałam, że zbłądziłam, zmieniam kierunek i brnę dalej. Znowu posapywania, ale inne tym razem, nic to - przecież cel - muszę iść dalej! Mocno zmęczona poczułam, że trzeba się zatrzymać i zastanowić, czy to aby na pewno jest ten cel do osiągnięcia. Wyciszam się na ile mój rozbiegany umysł potrafi. Jeszcze raz powtarzam na głos swoją intencję z impetem wstaję i BUM! Tym razem mój anioł stróż nie zdążył i walnęłam z mocą w drzewo...
To był kres. Powiedziałam, że to znak, i zdjęłam opaskę z oczu. Do jeziora było może piętnaście kroków, a ja przez ten czas kręciłam się w kółko. Alfinur z przejęciem opowiadała mi, jak to pilnując mnie obserwowała cała grupę, zauważyła, że tylko do mnie podeszło stado krów i dokładnie obwąchało, później kilka psów też tylko do mnie... dokładnie wąchało moje nogi, gdy stałam i nasłuchiwałam gdzie iść dalej.


                         

Przyszła kolej na Alfinur. Kiedy ja już wyciągnęłam swoje wnioski, patrzyłam jak ona robi dokładnie to co ja wcześniej. Mówi na głos intencję i za wszelką cenę chce się dostać do Bajkału. Było to z tego miejsca podwójnie znaczące dla mnie. Mimo, że jak mi powiedziała, dokładnie wsłuchała się we wszystkie dźwięki pilnując mnie i orientuje się w terenie,  pobłądziła tak jak ja. Kręciła się w kółko, jednak  znalazła i rozpoznała płot, po którym zbliżyła się do wody. Tuż przed jeziorem usiadła, powiedziała na głos, że nie da rady, a ja anioł stróż szepnęłam "nie poddawaj się"... i usłyszała skuter wodny... i z radością wpadła do Bajkału.
Kiedy opowiedziałam swoją historię siedząc później z grupą w kręgu, powiedziałam, że przeżyłam jedną z ważniejszych lekcji. Doświadczyłam jak mocno można się zafiksować na celu i przegapić niezwykłe magiczne momenty po drodze. Tyle pięknych chwil mi umknęło niezauważonych! Krowy mi o tym mówiły;) a ja nie słyszałam, potem psy, a ja gnałam. Poczułam tak mocno, jak to możliwe, ze śliwą na czole po uderzeniu w drzewo, że WSZYSTKO W DRODZE JEST WAŻNE. Droga weryfikuje, czy wybraliśmy prawdziwy cel, czy jesteśmy gotowi sprostać jego realizacji...

I tak, udaje mi się teraz coraz częściej, być obecną, czuć wszystkie magiczne chwile, słuchać wiatru i kruków, częściej BYĆ niż wymyślać cele, bo codzienność jest święta i basta.




czwartek, 26 czerwca 2014

Historie wysłuchane


 Nocne opowieści przy piecu w betlejemce, czy ognisku w lesie mają niezwykłą moc. Wyciekają z nas,  gotowych się nimi dzielić i przeżywamy je wspólnie na nowo. Z zachwytem słucham zawsze, tego, co prawdziwie doświadczone i z namaszczeniem przyjmuję. Ten kto się decyduje na osobistą opowieść jest jak bohater, bohaterka, oto uchyla rąbka swojej tajemnicy, nazywa to co było schowane, wybrzmi to strunami głosowymi, zamknie w słowach i wypuści na wolność.  Niektóre historie zostają ze mną na długo, delikatne i intymne, jak tajemnice, inne wędrują dalej w świat, zbyt cenne, aby zachować tylko dla siebie. Pomyślałam, że to jest doskonałe miejsce do tego, aby się nimi dzielić, ponieważ często zdarza się tak, że goście nie widzą w swoich historiach "niczego nadzwyczajnego", natomiast ja widzę, czuję i szanuję.
Las delikatnie szumi, koziołki sarny poszczekują ostrzegawczo, intensywne zapachy letniej nocy prowadzą przez biblioteki wspomnień i  historie wracają.
Najpierw pojawia się postać, widzę twarz, gesty, mimikę twarzy, potem słyszę głos, charakterystyczne pociągnięcia nosem, często powtarzane słowa, śmiech - jedyny w swoim rodzaju.

I Tak pojawił się Maniek. Znaliśmy go jeszcze z czasów Żmigródka, kiedy prowadziliśmy firmę skupu surowców wtórnych. Maniek współpracował z nami, prowadził z braćmi własną firmę. Szczupła, zgarbiona sylwetka, wydawała się drżeć w bezruchu, dlatego Maniek nieustająco się ruszał, nie koniecznie z wigorem, raczej monotonnie i konsekwentnie. Każdy z braci wyglądał inaczej, kiedy przyjeżdżali do nas miało się wrażenie, że to grupa nie podobnych do siebie znajomych. Maniek wyróżniał się tym, że w roboczym ubraniu wyglądał jak menel, z wąskimi oczami na długiej, pociągłej twarzy i potarganymi włosami. Kompletnym zaskoczeniem okazał się fakt, że to on jest szefem, któremu wszyscy ufają. Mówił niedbale, szybko i jednocześnie monotonnie, tak jakby to, co opowiada było normalne i pewnie nie interesujące, jakby chciał mieć swoją wypowiedź za sobą. Pogodne usposobienie i umiejętność słuchania mogła wzbudzać mylne wrażenie, że oto człowiek potulny i spolegliwy, a on w taki sam monotonny sposób wyrabiał sobie opinie i konsekwentnie, często wbrew opinii innych ludzi,  potrafił realizować postanowienia.

Maniek Przyjechał do nas po latach, odnalazł nas, bo wspominał, że fajnie się z nami rozmawiało na magiczne tematy, a właśnie magii mu brakowało do rozwiązania swojego kłopotu. I Tak przy ziołowej herbatce i trzaskającym ogniem w piecu historia popłynęła w przestrzeni.
Zaczęło się tak: firma podzieliła się i każdy brat zarabiał  na siebie, co było Mańkowi na rękę. Przy nim została mama (tato dawno temu zmarł) i dwie siostry, a gdy zaszła potrzeba, bracia się ze sobą dzielili i pomagali jeden drugiemu. W tym czasie Maniek poznał dziewczynę, wiedział, że nie jest to "materiał na żonę", bo "siedziała z nim kiedy za nią płacił", ale wprowadziła się z kilkuletnią córeczką i tak zostało. Mężczyzna poczuł się odpowiedzialny i tym bardziej zaczął dbać o dom. Zdarzyło się  większe zlecenie przy którym bracia znowu pracowali jak jedna drużyna, ale zamiast zyskać na sprzedaży złomu... tracili nie rozumiejąc dlaczego,  bo zapłaty było coraz mniej, a nakładów i roboty więcej. Przyszły koszmarne święta, nie było na prezenty, ledwo starczyło na jedzenie, a panna z dzieckiem zagroziła, że się wyprowadzi. Maniek był zrozpaczony...  Tu następuje zwrot w opowieści - jakby wewnętrzny wojownik podejmował decyzję i tak nasz bohater zdecydował się sprawdzić swojego odbiorcę towaru, czy ten aby na pewno jest uczciwy. Kiedy z cała pewnością przekonał się, że waga na którą wjeżdża się ze złomem i potem na pusto - po rozładowaniu towaru - była w jakiś sposób tak regulowana, że wskazywała nieprawdziwą wagę, nie korzystną dla sprzedających, za to bardzo korzystną dla kieszeni kupującego złom. Maniek, uczciwy i pogodny człowiek wkurzył się mocno, na taką perfidną niesprawiedliwość, ale po swojemu, wiedział, że drogą urzędową niczego nie wskóra.  Zaczął dowiadywać się od ludzi, co może zrobić, żeby wagę wyregulować tak, żeby tym razem wskazywała to, co Maniek zechce. Wystarał się o aparaturę napędzaną pilotem, tak, że mógłby odczytem na wadze zdalnie sterować siedząc za kierownicą samochodu. Należało w tym celu jedną część zamontować przy aparaturze wagi w portierni i to wydawało się niewykonalne. Na ogrodzonym terytorium złomowiska,  właściciel wypuszczał na noc cztery groźne psy. Karmienie ich smakołykami nie przyniosło efektu, były głośne i nieprzejednane. Maniek nie poddał się, zaczął dopytywać ludzi co zrobić, żeby nie pogryzły go ostre psy i tak od starszych ludzi usłyszał, że kiedy smalcem z psa posmaruje podeszwy butów żaden pies nawet na niego nie szczeknie. Wszyscy bracia się z niego śmiali, mówili że to bajki dla naiwnych,  a on przez długi czas zbierał potrącone przez samochody na drogach, martwe psy i na swoim złomowisku wytapiał z nich smalec...
Z duszą na ramieniu w wysmarowanych smalcem butach przeszedł przez płot, powoli wszedł do portierni i zamontował urządzenie. Myślał, że miał szczęście i właściciel tej nocy nie wypuścił psów, z ciekawości przeszedł wolno obok ich legowisk kompletnie zaskoczony zobaczył, że psy są, nie wychodzą ze swoich bud i siedzą cicho obserwując go....

Maniek odrobił na "swojej wadze", tyle na ile go oszukano, po czym skończył współpracę z właścicielem złomowiska. Historię opowiedział mi mimochodem, przechodząc do meritum - problemów z panną z dzieckiem... to ja dopytywałam o szczegóły, jak się dowiedział o oszustwie skąd wziął smalec...  a on zaskoczony, że wzbudził moją ciekawość,  spokojnie dopowiadał.
 Nie oceniam osobistych historii - tak jak człowieka - zapisuję w czasoprzestrzeni jako wielobarwną część tajemnicy, wycinek który dane mi było dotknąć.

Na koniec dodam, że moc i magia zadziałała - a w tym przypadku to Mańka zaangażowanie i modlitwa. Panna przestała go szantażować, pić i imprezować nie przestała, ale jej córeczka uniknęła domu dziecka zostając pod opieką Mańka jego mamy i sióstr.


poniedziałek, 23 czerwca 2014

Zmiany

Wszystko ma swój czas...
Pamiętam kiedy pierwszy raz przyjechałam TU, mój zachwyt, wzruszenie kiedy tylko stanęłam na Ziemi... wiedziałam, całą sobą czułam że właśnie znalazłam moje miejsce.
Z niezwykłą troską i ostrożnością wsłuchiwałam się we wszystkie znaki, głosy. Przyjeżdżaliśmy wtedy na kilka dni, bo mieszkaliśmy wtedy jeszcze w Żmigródku.
 Pamiętam raz, nad ranem sen o kamiennym korycie, do którego przychodziły zwierzęta...a kiedy wstałam (bo kładę się później i w związku z tym później niż Wiktor wstaję;) wtedy rano... Wiktor powiedział, że ma dla mnie niespodziankę i pokazał mi kamienne koryto, które odkopał w zboczu górki.
Wspominam też ostrzegawcze pomruki, czy je czułam, czy słyszałam - nie wiem... mówiłam Wiktorowi, ze Duch Lasu nie jest zadowolony, że tak zagarniamy przestrzeń, nie umiałam mu wytłumaczyć, że chodzi o koszenie, o energię taką może zbyt męską - zapanowania nad terytorium, że to za szybko się dla Nich dzieje... Tego samego popołudnia mój mąż poważnie zranił się w palec - kosząc trawę.
Raz odwiedziła nas Mgła... to nie była zwykła mgła.. dzieci krzyczały, że coś idzie.. i szło, wyglądało jak sunąca biel... nie przeźroczyste smugi, tylko bardzo konkretna skondensowana biel, mająca swój wyraźny początek. Otoczyła nas na naszym pagórku, jak ogromna, zasłaniająca sobą wszystko pierzyna, tak że poczuliśmy się sami na świecie:) nawet dźwięki były odcięte... jakby wszystko oprócz niej nie istniało. My staliśmy na swoim przyczółku zupełnie wyraźni, bez żadnych mglistych smug, może tylko zauroczeni, w oczekiwaniu co będzie dalej. Nie wiem jak długo to trwało, dzieci się znudziły, a ja stałam i patrzyłam na nią, ciekawa tak jak Ona nas:) i odeszła po jakimś czasie - nie rozpłynęła się, jak to robią mgły, a  wycofała i odeszła.
Mogło się nam wydawać, bo to jedna taka mgła? Może w górach tak już jest? Ale gdy następnego dnia poszliśmy do sąsiadów po jajka, pytali nas jak się czuliśmy, bo oni widzieli jak nas "chmury" odcięły, mówili, ze czegoś takiego nigdy nie widzieli.
Tyle niezwykłych magicznych chwil się zadziało przez te wszystkie lata, a my jakby okrzepliśmy w tym. Mamy już wypracowany sposób postępowania z Duchami tego miejsca, i jakąś wewnętrzną zgodę na zmiany w otoczeniu. Z jednej strony nie ma wyjścia, bo wycinki w lasach państwowych się nie przeskoczy. Chodzę więc po lesie i mówię do drzew, że zostaną wycięte... żeby się przygotowały.
Niektóre udaje nam się ratować - piszemy na nich GNIAZDO i dogadujemy się z leśniczym. Wszystkich nie uratujemy... lasy państwowe "uprawiają" drzewa, więc prędzej czy później jest jakaś wycinka. Leśniczy swój chłop:) można się dogadać, ale swój plan ma odgórny i musi wykonać.
Poza tym tartak za strumieniem, całe lata stał opuszczony, teraz od kilku lat hula i trzeszczy... Właściciel na naszą prośbę wygłuszył silniki i hale na ile się dało, ale w górach głos jakby miał swoje korytarze, po których wędruje. Teraz kiedy leżę nad wodą wsłuchuję się w te pomruki i czasem wychodzi z tego całkiem harmonijna muzyka:)
Nasza przestrzeń też ulega przemianom. Betlejemka od przaśnej chatki z klepiskiem i drabiną na poddasze, przemieniała się kolejno w chatkę z posadzką kamienną i wejściem na poddasze od zewnątrz, aż po budynek z jadalnią, elektrycznością i schodami na górę. To także moja osobista przemiana. Betlejemka - kuchnia to miejsce, gdzie czuję się najlepiej, to tu suszę zioła, gotuję syropy na zimę. Tu pachnie drewnem i lasem. Tu przeżywałam OGROM emocji przez wszystkie lata, czy to na warsztatach, kiedy uczestniczyłam, albo gotowałam,  czy kiedy sama przebywałam tu dłuższy czas. Powstawały wtedy amulety, przedmioty mocy,  odbywały się rytuały i ceremonie. Jeszcze w uszach brzmią rozmowy, jeszcze czuję pożegnalne uściski, bliskich mi osób i zapachy ... I jest to gdzieś w mojej podświadomej bibliotece, bo miejsce jako takie - już oczyszczone. Betlejemkę tę starą pożegnaliśmy.

            Ja i Ania kiedyś w Betlejemce na poddaszu - przyłapane na pogaduchach:)

                             A tak wyglądało wyburzanie....

Z wdzięcznością pożegnaliśmy to co stare. Wszystko ma swój czas i miejsce, tak jak zmienia się wiedźma, zmienia się też jej kuchnia:)


    A tu został się jeno piec, porządnie osadzony na fundamencie...

Nowe pokoje, wielkie okna i zdaje się my:) jak nowi. We frontowe kolumny postanowiliśmy schować "naszą historię", spisałam wszystko w skrócie - od samego początku jak to wyruszyliśmy w nieznane szukać swojego miejsca na Ziemi, jak zaczynaliśmy tu - pionierzy, wszystko od początku z radością i entuzjazmem,  dodałam nasze rodzinne zdjęcie i umieściliśmy wszystko w szczelnie zamkniętym pojemniku - DLA TYCH CO PRZYJDĄ PO NAS.

                                                                        Historyczny moment




Teraz wciąż jeszcze trwają prace i powstaje kompletnie NOWE - inne energetycznie miejsce. Chodzę i próbuję się wczuwać;) w sobótkowy wieczór, w przerobionym staro-nowym piecu paliłam i rozkoszowałam się zapachami i herbatą. Jeszcze nie wiem co przyniesie to nowe, jakie doznania, jakie smaki, bo wszystko się zmienia w odpowiedniej czasoprzestrzeni, ale mam zaufanie, że przychodzi dokładnie to co przyjść powinno.