O mnie

Trzy Źródła to magiczna przestrzeń w Kotlinie Kłodzkiej otoczona gęstwiną lasów, naturalnych łąk i majestatycznymi górami. Mieszkamy tu całą rodziną w tym dwie bernardynki i dwa koty. Łączność z Naturą daje nam poczucie ukorzenienia i głębokiego szacunku do wszystkiego co żyje na Matce Ziemi. Od wielu lat zapraszamy gości na warsztaty najczęściej szamańskie, z prowadzącymi z kraju i ze świata, oraz pobyty indywidualne, na których można doświadczyć spotkań przy ogniu, kąpieli w górskim strumieniu i sąsiedztwa dzikich stworzeń. www.trzyzrodla.pl

sobota, 31 maja 2014

Zbieranie mocy

Pędzi wszystko, mam takie porównanie do wartkiej wody, albo płyniesz z nurtem, albo ze strachu zaczynasz się miotać i próbujesz łapać się trawy przy brzegu.
Można i tak, ale jak raz utkniesz to już ciężko wrócić do głównego nurtu.
Nasze ciała nie lubią tak naprawdę wygody, powtarzalności, czasem nawet podejrzewam, że podświadomie ściągamy do siebie utrudnienia, aby było ciekawie.

Taki strumień dla mnie nie ma nic wspólnego z rutyną dnia codziennego, bo TU może się zdarzyć absolutnie wszystko!! Wiem, że ta magiczna część w nas uwielbia to, bo czuje, że nic na świecie nie jest do końca wymierzalne i pewne. Ten dreszczyk przygody i wyostrzone zmysły....
Wyobraźcie sobie samotną noc w lesie... przy ogniu...

....
a było to tak, poznałam Sergieja w 2003 roku, kiedy to uczestniczyłam w rocznych warsztatach Vision Quest. Sergiej Roslovets od lat najpierw uczył się, potem współpracował z Victorem Sanchezem przy warsztatach i organizacji AVP, po polsku "Sztuka Świadomego Życia". Przeszedł szereg praktyk, indywidualnych szkoleń w Meksyku, Gwatemali u rdzennych mieszkańców i pod okiem Sancheza, aby stać się trenerem AVP.
Co miesiąc spotykaliśmy się w okolicach Warszawy w mieszkaniach któregoś z uczestników, albo w podwarszawskich lasach. Z każdym spotkaniem docieraliśmy do głębszych pokładów samych siebie i do mocniejszej, prawdziwszej relacji z "poderijos" czyli siłami świata. Jednym z nich jest Dziadek Ogień, forma "dziadek" oznacza w tym przypadku szacunek, ponieważ traktujemy Ogień jako magiczną całość - jego widzialną i niewidzialną część. Do dziś dnia ogień jest obecny przy wszystkich świętych obrzędach, w każdej z kultur, a od niepamiętnych czasów modlono się do niego, aby pośredniczył między ludźmi na Ziemi, a Wielkim Duchem (różnorodnie Go nazywając).
Ceremonie Ognia u Majów i szamanów syberyjskich mają w swojej strukturze bardzo podobny przebieg, poprzez kontakt z Duchami Ognia modlitwa rozprzestrzenia się i nabiera mocy. Podejrzewam, że to się nie zmieniło od wieków.
Końcowym etapem naszych rocznych warsztatów były trzy dni i noce w lesie przy Dziadku Ogniu. To dlatego na każdym z wcześniejszych spotkań rozmawialiśmy w szczególny sposób z Ogniem, czując jak ten kontakt otwiera w nas pokłady rozumienia "nienazwanego".

Pamiętam jak na jednym z naszych nocnych spotkań, kiedy Ogień płonął do świtu, a my uderzaliśmy w bęben, każdy po kolei, nie robiąc żadnych przerw w dźwięku i rytmie. Było kilka rund, kiedy sprytnie musieliśmy sobie podawać instrument. Niektórzy przysypiali, inni mieli wizje patrząc w płomienie, a ja kiedy nie grałam, wsłuchiwałam się w echo odbijanego przez las dźwięku. To było zachwycające, każdy otrzymywał od lasu w odbiciu inna pieśń! Raz słyszałam indiańskie śpiewy, raz pomruki zwierząt, a raz disco! Doczekaliśmy tak do świtu, pierwsze promienie słońca przywitaliśmy na otwartym polu obserwując z niezwykłym poczuciem jedności, wschód Słońca.

Oprócz cyklicznych spotkań otrzymywaliśmy także "zadania domowe". Jednym z nich było spędzenie sylwestra w lesie, przy czym przygotowania do tego były szczegółowo określone, od niezbędnego ekwipunku, przygotowania miejsca, rozpalenia w specjalny sposób Dziadka Ognia, aż po  np. śpiewanie do Dziadka Ognia tego wszystkiego, co wydarzyło się w mijającym roku. Nie pojechałam na tę okazję do Warszawy, spędziłam noc w lesie Trzech Źródeł ze znajomymi, którzy dołączyli się do moich praktyk. Każde z zadań okazało się dla mnie i moich znajomych, pokonaniem własnych ograniczeń.   Śpiewanie o osobistych doświadczeniach, stojąc twarzą do Ognia było indywidualne dla każdego z nas i pełne mocy, nie miało nic wspólnego z wygłupami czy zabawą. Czułam się wspaniale nad ranem po wykonaniu wszystkich zadań,  przysypiając przy Ogniu w zaspach śniegu, tak jest to możliwe:)
 Wszelkie zadania były tak przemyślane, aby wyrwać nas z kleszczy rutyny, abyśmy zobaczyli poprzez "niedziałania" jak ogromny potencjał w nas drzemie, właśnie w taki sposób zbieramy moc.
"Niedziałania", czyli zespoły zachowań odbiegające od norm osobistych, czy społecznych pokazują jak mocno ego próbuje nas ukorzenić w systemie. Wszelkie niedziałania wymyślaliśmy w miarę upływu czasu i poznawania swoich ograniczeń. Grupowym niedziałaniem było między innymi  spotkanie na warszawskim rynku na deserze w strojach kąpielowych. Był słoneczny dzień, my w ogródku porozbierani pijący kawę z tą mieszanką adrenaliny i koncentracji. Była też impreza, na którą zaprosiliśmy gości niewtajemniczonych w nasze praktyki. Zbiorowym niedziałaniem było wystąpienie w wieczorowych, eleganckich strojach, jedzenie wszystkich potraw rękami, bez użycia sztućców poza tym każdy z nas miał zadania wymyślone przez grupę. Był występ tancerek dwie dziewczyny pokonywały w sobie niechęć do wystąpień publicznych, była próba milczenia przez dwie godziny dla innej rozmownej osoby, było wyzwanie: chwalenia się swoimi osiągnięciami z wszystkimi gośćmi imprezy dla skromnej, skrytej osoby, przy czym wszystko to miało charakter konkretnego wyzwania dla każdego z nas,  niż wesołej imprezy.

Cały rok byliśmy mniej lub bardziej skoncentrowani na tym innym, magicznym wymiarze nas samych. Dla mnie to był niesamowity rok wglądów na własny temat i coraz większej koncentracji. Bez trudu potrafiłam odciąć się i medytować w przedziale pełnym ludzi. Pojawiały się niesamowite i świadome sny.
Jesienią u nas pod lasem zebraliśmy się całą grupą  przed wyruszeniem w las, na ostateczne spotkanie.... Sergiej przyjechał wieczorem, spóźniony i debatowaliśmy o tym czy iść w nocy na uprzednio wybrane i przygotowane miejsca odosobnienia, czy czekać do rana. Tylko jedna osoba zdecydowała się poczekać, a my ruszyliśmy zaopatrzeni w wodę na trzy dni, zapałki, folię na wypadek deszczu, ciepłe ubrania i obowiązkowo notes, długopis.
Pamiętam tę chwilę, kiedy staliśmy w kręgu patrząc sobie w oczy tuż przed rozejściem się... piękny moment, bo chociaż szliśmy każdy osobno, to byliśmy w TYM razem.

Las nocą jest WIELKI... coś w nim się rozciąga, rozszerza pozwala doświadczyć ogromu, nieosiągalnego kiedy ogląda się go niedoskonałym wzrokiem za dnia. Wszystkie zmysły odbierają bodźce i dostrajają moje JA do magicznego otoczenia.
Miejsce miałam przygotowane w sąsiedztwie ogromnych Świerków, wcześniej oczyszczone z gałęzi, w odpowiedni sposób przygotowaną "tekę", czyli miejsce Ognia, oraz przywołanych strażników kierunków. Z modlitwą rozpaliłam Ogień i przywitałam jak ukochanego przyjaciela, towarzysza! Och jaka to była ulga kiedy się pojawił!!! Jaka radość!
W tradycji Tolteków Dziadek Ogień potrzebuje "poduszki", czyli grubego kawałka drewna na które opierane są "strzały", czyli cienkie gałęzie, skierowane w odpowiednim kierunku. Tym razem skierowane były na wschód - kierunek Wielkiego Ducha, oświecenia, Ognia i inspiracji duchowej.
Całą noc mówiłam do Ognia, bo tu również mieliśmy zadania do wykonania. On - milczący świadek, powiernik, przy którym ja wojowniczka pokazuję swoją prawdziwą twarz - odkrywam siebie. Wiedzieliśmy, że tu się nie kłamie, o nic nie prosi,  tu mamy BYĆ... i wytrzymać swój "obraz" jak w przydymionym zwierciadle z obsydianu teskatlipoka... Sergiej opowiedział nam legendę o wspaniałym królu - wojowniku, pięknym, potężnym pogromcy tolteckich miast - państw. Odnosił on zwycięstwo za zwycięstwem, w glorii i chwale, aż dotarł do miasta, gdzie przebywał potężny czarownik. Miasto nie maiło szans na obronę, a gdy wielki wojownik dotarł ze swoją armią pod bramy, zastał tam samotnie stojącego czarownika. Mędrzec dał wojownikowi propozycję, może zaoszczędzić sobie trudów walki i miasto samo mu się podda, ale pod jednym warunkiem. On - wielki przywódca, musi odważnie spojrzeć w "przydymione lustro z obsydianu" i oglądać bez trwogi wszystko to, co tam się pojawi. Jako, że wojownik był z niego dumny i nieustraszony zgodził się na tak łatwe zdobycie miasta. Poszedł więc za czarownikiem do jego komnat i stanął przed lustrem. W czarnej tafli pokazały się wszystkie jego lęki, niepewności, mała wiara i cały CIEŃ.... nieustraszony wojownik ujrzał to wszystko, co do tej pory przykrywał wszystkim swoimi zwycięstwami, odwrócił wzrok,  skurczył się w sobie i skulił przed lustrem w ten sposób został pokonany.

Również my mieliśmy "zobaczyć" siebie w "przydymionym zwierciadle" i wytrzymać, nie odwracając wzroku to wszystko, co się pokarze.

C.D.N










niedziela, 25 maja 2014

Zapiecek

No to mamy już trzy małe kocięta na zapiecku:)

Mama szara dzika kotka  boi się nas, ucieka jak się jej sporzy w oczy, prychała, straszyła ale miseczkę jedzenia zjadła, więc jest szansa, że zostanie.

Zadziwiająca jest macierzyńska moc. Dookoła niej dźwięki, piły motorowe, stukanie młotków, radio... a ona skulona karmi młode.

Betlejemka ma swoją unikalną energię i historię.
Na początku kiedy jeszcze tu nie mieszkaliśmy Wiktor przetransportował tu mały zielony domek. U sąsiada w stodole znalazł się mały stary piec kaflowy:) i było jak w domu. Na zewnątrz zmontowaliśmy palenisko na którym przygotowywaliśmy posiłki.
 


             Pierwsze warsztaty w 2003 roku. Za nami zielony domek.



Potem wyrównaliśmy kawałek przestrzeni z myślą o postawieniu samochodu w zacienionym miejscu. Wiktor wyrównał mały odcinek trzy na cztery metry, między drzewami, lekko oskrobując korzenie Jesionu i nocą totalnie osłupieni patrzyliśmy na światła z pod ziemi! Korzenie Jesionu, mokre, albo spróchniałe świecą fosforyzująco!!! Już wtedy czułam, że garażu tu raczej nie będzie:)
Powstała pierwsza konstrukcja, cztery belki nad nimi dach. Na dół nanieśliśmy siana, które wtedy Wiktor sam skosił prawdziwą wiejską kosą, pożyczoną od sąsiada.
Przyjechali znajomi z chłopakiem, który się nudził i z tych nudów zdecydował się nam pomóc. Wdrapał się pod dach i balansując na belkach malował bejcą dach od wewnętrznej strony, wtedy już mieszkaliśmy w wynajmowanym mieszkaniu w Długopolu.
Wieczorem Paweł opowiedział nam, jak w trakcie malowania przyszły Sarny i zaczęły jeść siano kompletnie nie zdając sobie sprawy, że nad nimi jest człowiek. On coś do nich mówił, zatrzymywały się wtedy, nasłuchiwały i za chwilę jadły dalej, po czym położyły się do snu. Uciekły dopiero gdy skończył malowanie i zaczął schodzić na dół. Może my, a może ktoś ze znajomych powiedział "tam jak w betlejemce". Tak to się właśnie zaczęło.
Za jakiś czas doszły ściany stare okna ze szkoły w Długopolu, piec i stół.
Tak w betlejemce zaczęło się gotowanie. Potem spanie na górze, nad kuchnią.


                       Przy piecu w betlejemce


Następne zagnieździły się w betlejemce Popielice. Odchowało się tam kilka pokoleń. Spanie w ich towarzystwie było wyzwaniem, ponieważ one spały w dzień, a buszowały w nocy. Zdarzyło się nie raz, że któraś wylądowała na śpiworze i czmychała wystraszona, nie mniej niż przebudzony.
 Betlejemka z czasem rozrosła się o namiot jadalniany, aby przyjąć większą liczbę osób gdy pada deszcz, mimo tego, ze był z folii klimat miał w środku niesamowity, szczególne wieczorami przy świecach. Kilka sezonów przetrwał....  ucierpiał którejś zimy, śnieg którego nie zdążyliśmy zwalić, mocno się stopił, potem zamarzł i zawalił konstrukcję.



           Nocne gotowanie w betlejemce przy piecu, w tle namiot.



                                       Namiot jadalniany:) 


 Tego samego roku wiosną Wiktor ze znajomymi postawił nową, solidną drewnianą konstrukcję:) Klepisko zrobiło się samo, bo gliny ci u nas dostatek WSZĘDZIE.
Teraz z kolei jadalnia była większa i solidniejsza, niż kuchnia... I takim to sposobem już na ukończeniu jest nowa połączona betlejemka, w której na zapiecku siedzi już na dziko kocia rodzina:)



                    Miejsce to samo, ale jadalnia już drewniana.

O betlejemce jeszcze będzie. Bo to miejsce DUŻO zmieściło, ewoluowało i zmieniało się razem z nami.







piątek, 23 maja 2014

Niespodzianka

Myślenie symboliczne, czytanie znaków - czy raczej zauważanie głębszego znaczenia w pozornie zwyczajnych rzeczach - to dla wiedźm oczywistość:)
Znajomość symboliki dnia codziennego powoduje, że potrafię dostrzegać pewne sygnały, pewne ostrzeżenia. Cała sztuka w tym, aby umieć to przyjąć, aby wystraszony umysł nie przejął kontroli i ocenił że "na pewno mi się wydawało".

Pamiętam sytuacje spektakularne, jak wywalone śmieci obok przewróconego śmietnika na dworcu w Kłodzku, gdzie przyjechałam po moją znajomą. Podczas jej pobytu u nas doszło do mocnej wymiany zdań między nami "śmieci zostały wywalone na wierzch". Wiedziałam to już pierwszego dnia, ale miałam nadzieję, że może jakoś bokiem nas to ominie. Sytuacja choć nie była przyjemna, wyczyściła nas obie i relacja stała się głębsza i pełniejsza.

Pamiętam zdarzenia, które wcześniej zapowiedział nieżywy gołąb na ulicy - koniec pokoju... Nie było mi wygodnie i bezpiecznie, każde z nich to mała wojna.

Przetrwałam też okres w moim życiu naprawdę kiepski, kiedy wszystko szło nie tak, no i odeszła moja babcia, zginął znajomy i nie mogłam wrócić "do siebie" - tak w środku. Pewnego letniego dnia poszłam do pani weterynarz, umówić się na operację mojej ukochanej suki...
Była taka chwila - moment przepowiedni, kiedy pani doktor zapisywała leki na recepcie, cisza w gabinecie, te wszystkie zapachy leków i uliczny gwar z za okna. Stałam tam zapatrzona w pajęczynę utkaną po zewnętrznej stronie okna. W sieciach gwałtownie szarpał się motyl... Wiedziałam wewnętrznym zmysłem, że jeśli się nie wykaraska, będzie ze mną źle. Skupiłam całą uwagę na tym spektaklu - chwila trwała wieki, już słyszałam przybijanie pieczątek na receptach, a on się dalej rozpaczliwie szarpał, mówiłam w duchu "tylko się nie poddawaj"... Bałam się, że nie zdążę zobaczyć tego do końca, a byłam zbyt mocno poruszona, żeby tłumaczyć co się dzieje, i że dlaczego muszę tu jeszcze chwilę zostać...  gdy tryumfalnie odleciał! Może pani doktor była zdziwiona, widząc moje wilgotne oczy, gdy wychodziłam ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem,  ale wychodziłam silniejsza,  pewna, że się wyrwę z tej matni.

Wszystkie znaki są oczywiste, to wszechświat pokazuje dokładnie to, co mamy zobaczyć, pokazuje to co w nas...

Dziś w parne popołudnie na tuż przed burzą, poszłam do "betlejemki", letniej kuchni z jadalnią  w Trzech Źródłach, doglądam tam i fotografuję przebieg prac remontowych. Rozkoszując się zapachami lasu,  drewna  zatrzymałam się na chwilę i usłyszałam cichy pisk, jak nawoływanie. Zaczęłam odpowiadać i podążać za głosem, który poprowadził mnie do naszego wielkiego, kuchennego pieca. Myśli szalały, czy to ktoś robi głupi kawał i kota zamkną w piekarniku? Ale głos wydobywał się z nad pieca. Wdrapałam się na górę i zobaczyłam czarny kawałek futerka. hmmmm popielice, poprzednie rezydentki, są szare, zazwyczaj swoje młode chowają w norkach w dachu, są aktywne w nocy i przede wszystkim mają młode znacznie później. Może to kuna? zapodziało się młode i nie może wyjść... włożyłam rękę w dość wąską przestrzeń między piecem, a kominem  - tuż pod sufitem i natrafiłam na ciepłe futerko... wyciągnęłam małe ślepe jeszcze kociątko....
Oszołomiona usiadłam na krześle z kociakiem na kolanach, no bo jak to możliwe? Nie mamy kotki, mamy dwa kocury. Tu nie przychodzą inne koty - przynajmniej nie widziałam żadnego oprócz naszych. Kotka widocznie dzika, znalazła bezpieczne miejsce dla siebie ale w takim razie dlaczego jedno kociątko??? U kotów to nie jest naturalne. I co robić...
Postanowiłam odłożyć go na miejsce. jest pulchny, znaczy mama przychodzi i karmi, poza tym po co stresować kotkę, zabierając młode. Kiedyś już znalazłam takiego kota, dawno temu, bez mamy i próba odchowania go na zakraplaczu nie powiodła się. Wyścieliłam więc wygodnym, grubszym materiałem kamienny zakamarek i położyłam malucha.

Piec i kot - to w symbolice dnia codziennego ciepło domowe i rodzina... podwójny zaskakujący mnie znak... czuję, że dzieje się DOBRZE, i że nie muszę za wszelką cenę ratować i ingerować.
No i mam nadzieję, że maluch zostanie z nami.

Więcej słów już nie trzeba - żeby nie zapeszyć. Zrozumienie krąży wokół mnie, jeszcze nie nazwane...







środa, 21 maja 2014

Sny Mocy

 Nie potrafię postępować metodycznie, zgodnie z planem. Poza tym żyjąc tak blisko przyrody, nauczyłam się wsłuchiwać. Na co jest pora akurat dziś, przy czym nie leżę i nie czekam gdzie mnie skierują Duchy Natury. Wygląda to raczej tak, że gnając z jednego zajęcia w drugie czuję zapach lasu, Głogów i idę za tym.
     Poszłam zaopatrzona w lniane torby na zbiory. Kwiat Głogu - jeden ze składników ziołowych herbat - już przekwita, ale znam jedno drzewo rosnące na polance okolonej Świerkami, które kwitnie później. Las pachniał dziś obłędnie... zapachy przenikają pamięć, penetrują zakamarki jak smużki dymu z kadzidła przywołują obrazy i uczucia. Uwielbiam takie momenty.
Stałam rozmarzona pod Głogiem zrywałam kwiaty i przeniosło mnie do snu... Byłam wtedy w Mongolii, spałam niedaleko naszego obozu sama w śpiworze pod gołym OGROMNYM, rozgwieżdżonym niebem. Noc była dłłłłłłłuuuuuggggaaaaa:) Uczucia, zachwyty, krótkie drzemki, przerywane rżeniem koni na stepie i ten sen... "zobaczyłam drzewo, wiedziałam, że to Głóg z Trzech Źródeł, cały w migocących gwiazdkach - dzwoneczkach, cały drżący od jakiejś siły... pokłoniłam się i postanowiłam (co mi się często zdarza w snach;) że kiedy wrócę do domu "przywołam" ten sen."

Indianie mieli na to sposób, odgrywając sen na jawie, dotyczyło to snów ważnych, snów mocy.  Do szamana przychodzi kobieta lub mężczyzna, opowiada swój sen, którego nie rozumie, ale czuje, że jest to ważne. Szaman decydował o tym wydarzeniu, jeśli "poczuł", że w tym śnie jest przesłanie, pomagał w odtworzeniu wizji, w której całe plemię jak aktorzy w tatarze wcielali się  w swoje role, tańcząc i śpiewając. Było to ważne dla całej wspólnoty, ponieważ dal nich świat Wielkiego Ducha był tak samo realny jak ten w uzgodnionej rzeczywistości, a wizje i sny to bramy przez które Jego głos mógł być usłyszany.

Po moim powrocie z wyprawy w przywołaniu snu pomogły dzwoneczki, które w tym celu przywiozłam z Mongolii. Udekorowałam nimi gałązki, okadziłam trzy razy całe drzewo dookoła i poczułam jak tamta JA z nocy na stepie łączy magicznym mostem świadomość codzienną z tą nocną, niezmierzalną...

Pokrzywy parzyły po nogach, i to też było dziś piękne:) wracałam z zapachami i odczuciami z ciała do dzieciństwa, do wszystkich wielkich wypraw w błotach po kolana, wspinania się po drzewach i oczywiście lądowania w pokrzywach. Dziś to zielony skarb! Zerwany na zupę, herbatę i wywar do kąpieli.

Monotonne zrywanie ziół, (tym razem młodych pędów Świerka, przy których nie trzeba tak uważać jak przy kłującym Głogu) wprowadza mnie zawsze w stan podobny do transu. Nie kontroluję myśli, ręce same wiedzą co robić, podświadomość podsuwa jakąś melodię... nucę... zapachy niezauważalnie prowadzą, odsłaniając kolejne obrazy i tak wróciło dziś wspomnienie pana Jarosława......
A było to dawno, dawno temu, na zajęciach z podstaw hipnozy. Byłam oczarowana i zachwycona WSZYSTKIM, nowym i niezwykłym w tamtym czasie i oczywiście mało mi było... Zorganizowałam więc kolejne nieoficjalne spotkanie w domu u moich znajomych  pod Wrocławiem. Małą grupą praktykowaliśmy pod okiem pana Jarosława wszytko po trochu i zen i medytacja w ruchu i śpiewanie mantr. Generalnie wszyscy byliśmy zadowoleni i umówiliśmy się na kolejne cykliczne spotkania.  My z Wiktorem wracaliśmy do domu do małych wtedy dzieci. Pan Jarosław zdecydował się nocować u gospodarzy, chciał wypocząć przed daleką drogą. Rano zadzwoniła do mnie przyjaciółka, zdenerwowana, okazało się że pan Jarosław wieczorem popił sobie i popalił i snuł opowieści jakże odmienne od tych wcześniejszych uduchowionych. Mimo takiego incydentu, postanowiliśmy kontynuować praktyki i kolejne spotkanie wypadało za dwa tygodnie.
Na kilka dni przed przyjazdem pana Jarosława MIAŁAM SEN....

"...jestem w jakimś dużym ośrodku wypoczynkowym, widzę stojąc na korytarzu pana Jarosława rozmawiającego z moją znajomą z grupy w jej pokoju. widzę jak on niepostrzeżenie robi ruch ręką i wiem, że właśnie wpuścił jej coś do ucha. on wychodzi i widzi mnie, uśmiecham się do niego, żeby nie zauważył, ze wiem co zrobił. idziemy razem po schodach w dół, rozmawiamy, wiem, że on chce odciągnąć mnie na wszelki wypadek od pokoju mojej znajomej Iwony. pan Jarosław oddala się do innych ludzi, spacerujących po ośrodku, śmieje się rozmawia w czarujący sposób, a ja szybko biegnę za róg budynku i lekko i zwinnie po ścianach, balkonach, parapetach dostaję się do pokoju Iwony. leży ona w jakimś dziwnym śnie na podłodze. kucam nad nią i wyciągam jej z ucha wielgaśnego pająka. jestem całkowicie skupiona na tym, co trzymam w dłoniach, jest żywe porusza się, jest w jakiś sposób obrzydliwe, ale mam w sobie MOC i determinację. pokonuję drogę - jak na torze przeszkód, czuję się zmęczona, ale wiem, że pod żadnym pozorem nie mogę tego wypuścić. kiedy wchodzę do holu wiem z absolutną pewnością, że muszę to coś zabić. wypuszczam na podłogę i zaczynam tłuc nogą. pod moimi razami to "coś" zaczyna zmieniać kształty, raz piszczałka, raz maskotka, aby mnie nie rozpraszało, zaciskam oczy i tłukę tak długo, aż mam pewność... że skończyłam. jestem bardzo zmęczona, ale zadowolona z siebie i wtedy dopiero zauważam dwie staruszki siedzące na krzesłach i rozmawiające ze sobą. podchodzę przysłuchując się i słyszę, że mówią o mnie, że taka zadowolona z siebie, że zdała egzamin, a to dopiero przedszkole! jeszcze czeka ją nie jedno. patrząc już na mnie dokończyły z dobrodusznymi uśmiechami, że takie starcia to jeszcze co najmniej trzy, i że to pierwsze całkiem dobrze mi poszło, stałam już totalnie wyczerpana, przygnieciona wieszczeniem na przyszłość...."
 
Nie mniej po obudzeniu całe ciało i myśli pełne były energii triumfu. Wstałam jak sprężyna i oświadczyłam stanowczym głosem Wiktorowi, że pokonałam go i że on więcej do nas nie przyjedzie. Mój mąż wtedy jeszcze pełen dystansu do wszystkiego co niewytłumaczalne, zbagatelizował moje opowieści. Wieczorem to właśnie on odebrał telefon od pana Jarosława, który z przykrością odwołał swój przyjazd i praktyki z nami, z uwagi na daleką drogę dojazdu. Pamiętam mój spokój i zdumiony wzrok Wiktora.
Sny są zbyt potężne i indywidualne, aby dał im radę kupiony w księgarni sennik. Jedyny sennik jaki polecam to swój własny, ze swoimi snami pisany dla siebie. Prowadzę od lat i praktykuję czytanie wstecz. Dopiero wtedy można znaleźć własne symbole i odniesienia do rzeczywistości... ale to temat rzeka...:)

Minął majowy dzień tak gęsty od przeżyć, od wspomnień i ziół:) Sok z młodych pędów Świerka gotowy, kwiaty Głogu rozłożone na obrusach, pokrzywy wiszą nad piecem, a moje poparzone kolana przyjemnie mrowią do snu...

Zupa wyszła zielona:) i smakowita, z serem gorgonzola, prażonym sezamem i obowiązkowo z sokiem z cytryny jest niezbędny aby to co najlepsze z pokrzywy przyswoiło się:)

niedziela, 18 maja 2014

Pada...



Raz rzęsiście, raz mgiełkowo...  Nie przeszkodziło  to w porannym spacerze. Wszystko zielone, soczyste, wodą nasiąknięte rośliny, z wilgoci mdlejące tuż przy Ziemi...
      Dziarsko z suczkami ruszyliśmy przez łąki, podziwiając jak sprawnie TO WSZYSTKO działa. Babka Lancetowata i Koniczyna Czerwona, kwiaty Głogów, rosnących obficie w Trzech Źródłach już do zbioru gotowe, czekam tylko na słoneczne dni. Teraz jest czas wody....
Dotarliśmy do strumienia, Tora puściła się biegiem do wody, nie zauważając, że jest jej więcej i SZYBCIEJ! widziałam to przerażenie w oczach, kiedy ją poniosło kilka metrów. Wygramoliła się na brzeg i dłuższą chwilę siedząc obserwowała wodę.



                                                  
                        Młoda Tora krótkowłosa i Freja


Natomiast kałuże są wspaniałe! Można w kółko ganiać i chlapać na wszystkie strony.

To mój poranny rytuał. Wychodzę rano na łąki z psami, czasem przyłączają się też koty:) Idziemy do strumienia, one się modlą po swojemu, czystą radością, wpadając do wody, ja zanurzam ręce i błogosławiąc proszę o błogosławieństwo. Wiosną zbieram Czosnek Niedźwiedzi, rosnący przy brzegu, na śniadanie. Idziemy z powrotem lasem, tropiąc ślady Saren i Jeleni i docieramy do Świętego Gaju lub Ovo naszych miejsc mocy w Trzech Źródłach.

Ovo "ustanowiła" (bo nie znalazłam innego słowa na to;) szamanka z Tuwy Ludmiła, która gościła u nas ze swoimi warsztatami. To miejsce modlitwy, spotkania z Duchami Przyrody. W Mongolii i na Syberii w takich miejscach ofiarowuje się kamień i ofiarę - najczęściej jedzenie dla Duchów Stepu, z prośbą o ochronę w drodze. Po skończonej modlitwie należy obejść Ovo trzy razy, ze skupieniem i czystym umysłem.


                    Ja z Ludmiłą podczas warsztatów


 Święty Gaj ustanowił się niejako sam. Pośród Głogów i Czeremchy czuliśmy wszyscy jakąś inną, wyciszającą energię. Kiedyś letnią nocą, wracając z kąpieli w wannie pod gwiazdami, zauważyłam tym "innym" wzrokiem, że każdy Głóg to metropolia! że krąży tam mnogość istot i poczułam, żę chcę zachować to miejsce w pieczy, nie zmienionym. Na środku stoi spróchniały pień, który jest ołtarzem, na którym przeważnie pali się ogień. Z gałęzi wiszą kolorowe wstążki - gumki, żeby nie wrosły w drzewa, tylko dostosowywały do grubości gałązek. Wiszą też błyszczące medaliony, dzwoneczki, muszelki i inne magiczne ozdoby. Wieszane są ZAWSZE z intencją, czy to podczas warsztatów czy indywidualnych pobytów, więc gościom odradzamy dotykania, czy zabierania dla siebie - nie wiadomo co można sobie "wziąć" z niewinną ozdobną gwiazdką....

Osobiste miejsca mocy odwiedzam wtedy, kiedy mnie "wołają". Do Ovo niosę kamień i kolorową wstążkę, do Świętego gaju znicz lub na specjalne intencje, własnoręcznie wykonaną woskową świecę, i kadzidło.


         
                     Ovo tuż po "ustanowieniu", każda wstążka i każdy kamień to intencja innej osoby.




Moja modlitwa - wdzięczności, zapalenie Ognia i kadzideł i ich modlitwa:) Tora ciągnie w pysku gumki wiszące z gałęzi i biegnąc puszcza, a te wyskakują w górę zaczepiając się wyżej. Freja siedzi spokojnie, przyzwyczajona do wszelkich szamańskich praktyk:)


                          Dziś w Świętym Gaju



Wróciliśmy z Wiktorem do domu na pyszne śniadanie, z ziołami i nowalijkami z naszego ogrodu i szklarni, polane  olejem z rokitnika, w towarzystwie aksamitnych serów wyrabianych przez sąsiadkę i herbatką ziołową mojej produkcji z naszych łąk. Jedząc zrozumiałam ludzi zamieszczających zdjęcia jedzenia na fb;)
Bo to tak pyszne i tak WSPANIAŁE, że aż się chce JAKOŚ tym podzielić:))))))











piątek, 16 maja 2014

Znowu maj

Minął rok.... ROK!!!!!! :) trudno uwierzyć..

2013 był mocnym i głęboko transformującym czasem. Moja siostra powiedziała mi: zobaczysz to rok farta, wszystko się uda.
 I faktycznie udało się, nasz syn Kacper dostał się na ukochane studia, ruszyliśmy z przebudową Trzech Źródeł i ... pojechałam nad Bajkał...

Wyprawa cały czas wisiała na włosku, ciągle się mieszały decyzje i energie, więc poszłam do tipi z moim szamańskim bębnem i tam popytałam jak to będzie, jak MA BYĆ.

W takich okolicznościach najpierw starannie czyszczę i okadzam przestrzeń, przed rozpaleniem ognia. Potem wzywam wszystkie strony świata zanurzając się w modlitwie o przyłączenie się do konkretnego rytuału. Kiedy rozpalam Ogień już czuję, że nie jestem sama.
 Bęben poprowadził  mnie przez obrazy - odpowiedzi, konkretne i mniej czytelne, zobaczyłam co mi przeszkadza, a co sprzyja. Poprosiłam o jasną odpowiedź czy Matka Ziemia z troską poprowadzi mnie an Syberię i z powrotem i w tym momencie jakiś dudniący odgłos zatrząsł Ziemią pode mną. Poczułam całym ciałem odpowiedź.
Sny i przeczucia prowadziły mnie od decyzji do powrotu. Cieszę się, że się udało.

O wyprawie można poczytać tu:
http://www.taraka.pl/wyprawa_nad_bajkal


To nasze tipi w czasach nowości, teraz stoi mocno wysłużone i kolorowe od nalotu z drzew i deszczy.