O mnie

Trzy Źródła to magiczna przestrzeń w Kotlinie Kłodzkiej otoczona gęstwiną lasów, naturalnych łąk i majestatycznymi górami. Mieszkamy tu całą rodziną w tym dwie bernardynki i dwa koty. Łączność z Naturą daje nam poczucie ukorzenienia i głębokiego szacunku do wszystkiego co żyje na Matce Ziemi. Od wielu lat zapraszamy gości na warsztaty najczęściej szamańskie, z prowadzącymi z kraju i ze świata, oraz pobyty indywidualne, na których można doświadczyć spotkań przy ogniu, kąpieli w górskim strumieniu i sąsiedztwa dzikich stworzeń. www.trzyzrodla.pl

poniedziałek, 2 marca 2015

Cztery Wiatry i Duchy Stepu.

Słowa rodzą się we mnie we śnie:) Nie poradzę, tak mam, to jak przymus, który często ignoruję wpadając w całą "świętą codzienność" działania i zapominam o czym miałam pisać, co "przyszło".

Dziś jest inaczej:) to co przyszło rano, wraz z deszczem i wiatrem - raczej Wiatrem - przekładam tu od razu.
Dookoła domu w różnych miejscach wiszą u nas dzwonki, takie wiatrem poruszane. "Przypadkowo" wiszą tak, że rozpoznaję po dźwiękach, z której strony wieje wiatr. Dziś nie dzwonił żaden, tylko huczało zza góry - czyli południowy, od tego jednego zasłania nas góra.
 Wiatry mają swoją moc, energię, rozpoznaję w nich męską polaryzację, tak jak w wodach i strumieniach kobiecą.
Dla mnie Wschodni jest jak młody chłopak, bezpośredni i szczery. Czasem dmuchnie tak, że zatyka, bywa silny, szybki i nieustępliwy. Południowy to dostojnik dojrzały, bez wysiłku duje, bywa ciepły i opiekuńczy, ale też gwałtowny i niszczycielski. Zachodni jest jak tancerz, flirtuje i uwodzi, czasem ciepły, delikatny ale bywa też "emocjonalny" - wyprowadzony z równowagi wyrywa drzewa z korzeniami, zawodzi i wyje nocami. Wreszcie Północny.... jest stary, biały i ślepy, ale widzi wszystko, przeszywa do głębi białych kości i przypomina o czymś smutnym i ciemnym.

Spotykałam się z żywiołami przez lata w różnych inicjacjach, tych planowanych i tych zupełnie spontanicznych. Szczególnie Wiatr mówił do mnie od zawsze, jeszcze w młodości.
Było to tak, siedziałam u znajomej na podwórku przy malowniczej leśniczówce i zrywałam kwiaty lipy z dużej gałęzi, którą uciął w tym celu mąż mojej znajomej. Szkoda mi było drzewa, dlatego skrupulatnie obrywałam pachnące kwiaty, aby ani jeden się nie zmarnował. Powietrze było ciężkie i duszne, zbierało się na burzę. Duchy wiatru (te czuję jako oddzielne byty związane często z miejscem), krążyły po całym podwórku. Psotnie plątały włosy, wydmuchiwały kwiaty z torby. Mówiłam na głos, aby przestały, albo: "tak, tak to było naprawdę zabawne...". Kiedy zaczęło padać przeniosłam się z gałęzią na werandę, przed wejściem do domu. Nie było tam drzwi, tylko wejście po trzech schodkach i w lewo od zamkniętych, starych drzwi, ciągnęła się przypominająca korytarz, przeszklona przestrzeń z ławką i stolikiem. Burza była przepiękna! Uwijałam się dalej podziwiając świat przez duże okna i powiedziało mi się na głos: "no i co? tutaj to  mnie już na pewno nie znajdziecie!" - zwracając się do Duchów wiatru. Za kilka sekund, wejściowe drzwi do domu otworzyły się z hukiem przeciągu, a podmuch swoja siłą skręcił prosto na mnie i totalnie poczochrał mi włosy. Śmiałam się w głos i mówiłam w pokorze: "ok przegrałam..". Takie to spotkania nie były czymś zaskakującym. Jednak najbardziej niezwykłe przeżyłam w Mongolii podróżując po stepie.
 Czułam cały czas obecność Duchów stepu, wiatru i innych.... Odwiedzaliśmy kurchany i miejsca święte, w których Duchy szepczą najmocniej. Czasem było to ogromne drzewo, czasem jedna skała wyrastająca na płaskim stepie, a czasem klasztory buddyjskie z niezwykłymi zakamarkami.



                                 Na jednym z kurchanów.


              OVO - miejsce modlitw o bezpieczeństwo w drodze.

                                             Kolejne OVO

   I kolejne święte miejsce, gdzie można modlić się o przychylność Duchów.

Jednak spotkanie z Duchami wiatru i stepu czekało mnie na pustyni Gobi w miejscu - muzeum miasta  Czyngis-Chana. Miasto dawno już zostało doszczętnie zniszczone, stoją tu teraz głównie buddyjskie stupy i świątynie z posągami i zabytkami buddyjskimi.

                                Przed miastem Czyngis-Chana

Chodziłam wśród wielu pięknych, małych budynków, słuchałam przewodników, ale nie mogłam "znaleźć" tu tego, czego szukałam. Nie bardzo wiedziałam co to jest, jednak spodziewałam się czegoś innego, po tym jak dwa tygodnie wcześniej w muzeum w Ułan Bator  widziałam makietę tego niezwykłego miasta. Czyngis-Chan stworzył potęgę otoczoną murem, oprócz domów, pałaców i jurt były wszystkie świątynie, czyli były meczety, świątynie buddyjskie i kościoły chrześcijańskie.
Oddzieliłam się od znajomych pogrążona w jakieś melancholii, starając się "poczuć" energię starych czasów. Widziałam, jak co jakiś czas reklamówki wirują wysoko na tle błękitnego nieba, pomyślałam, ale tu szaleją Duchy stepu i wiatru. W zadumie wyszłam z miasta drugą bramą na step, tu przyciągnął mnie - jeden z wielu spotykanych po drodze - stragan ze starociami.



Dokładnie ten, przy którym stało dwóch młodych chłopaków. Oglądałam figurki Buddy, noże i inne fantastyczne rzeczy, a chłopcy gorączkowo coś do mnie mówili. Nie zwracałam za bardzo uwagi, podejrzewając, że jest to próba naciągnięcia turystki na zakupy, poza tym nie rozumiałam mongolskiego. Kiedy krzyczeli już głośno, było za późno... Spiralna trąba powietrzna, mieszanina piachu i wiatru mierząca około 4 metry podeszła do mnie i dosłownie wzięła mnie w siebie. Piasek wciskał się do uszu, oczu, ust i nosa, włosy i spódnica pofrunęły w górę,  mogłam tylko na oślep machać rękami. Właściwie nie mam pojęcia jak się wydostałam. Pierwsze co usłyszałam, kiedy Duchy puściły mnie z objęć to głośny śmiech sprzedawców staroci...
Zmykając, poprawiałam ubranie i włosy, właściwie do końca nie świadoma co się zadziało.

Dopiero kiedy wracaliśmy już ze stepu do Ułan Bator widziałam te istoty z okien naszego samochodu. Czułam się rozpoznana i jednocześnie odprowadzana w drodze do domu. Łzy spływały mi po policzkach, już tęskniłam i czułam, że też ICH znam.


Dokładnie taki wirujący KTOŚ, otoczył mnie w jakiś sposób przemienił, przypomniał i odprowadził do domu.

O Mongolii jeszcze będzie :)






sobota, 28 lutego 2015

Dary Lasu

W górach wiosna się nie spieszy, powoli trzeba ją tropić.
 Oddzielać z pomiędzy szarobiałych plam śniegu. Dziś rano wytropiłam Śnieżyce i delikatne listki Czosnku Niedźwiedziego, a więc już jest blisko. Wawrzynek Wilczełyko puszcza pierwsze kwiaty, trawa która przetrwała pod śniegiem tak jak Kurdybanek - zielenieją na łąkach i obrzeżach lasu.
 Tak sobie idę i tropię... widzę, że był tu rano jeleń, idziemy z suczkami po jego śladach odciśniętych w miękkim błotku. Mały postój nad strumieniem, one spacerują po wodzie, popijając, ja kucam szepcząc do Duchów Wody.
 Kiedy ruszamy dalej, we trzy doznajemy miłego zaskoczenia, one podbiegają pierwsze, ale to ja zwyciężam małą potyczkę o trofeum - wśród liści i świeżo ruszonej ziemi leży jeleni róg!
TAK! To, to oznaczał sen, dziś śniłam o tym, że we trzy (ze znajomymi kobietami...) znalazłam w jakiejś opuszczonej piwnicy przepiękne pióra Orła, wybierałam je garściami i chowałam do plecaka, oprócz nich było jeszcze sporo z innych ptaków, każda z nas nazbierała ich dużo.






Z rogiem na plecach idziemy dalej ku wiośnie.

Wspinamy się po ścieżkach saren, przeciskając się przez młodniki. Pachnący poranek, mglisty i wilgotny. Na leszczynach drżą już zielonkawe kwiaty, strumyczki szemrzą cichutko, a zapach mchów i ziemi staje się coraz intensywniejszy. Nad głowa para Żurawi, od dwóch lat słyszę je tu w okolicy, przedtem, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Dolinie Baryczy, wtedy spotykaliśmy Żurawie często. Tutaj to niesamowity głos nad lasem.
Idę z małym ciężarem na ramieniu i przypomina mi się historia z przed paru lat. Kiedy żyła jeszcze moja suczka Maxi, wielka bernardynka, wtedy chyba w kwietniu znalazłam wielki jeleni róg.

Był ogromny, wtedy akurat u znajomych przebywał myśliwy, moje znalezisko wywołało duże poruszenie, dyskutowano "jaki to musiał być ogromny Jeleń". Może przez te dyskusje dwa dni nie dawało mi spokoju, że gdzieś tam w lesie leży ten drugi róg... Postanowiłam że pójdę do lasu poszcząc, i poproszę Duchy o drugi róg. Cały czas chodząc po lesie byłam w stanie modlitwy, nie oznacza to, że chodziłam i mruczałam jakieś zaklęcia, czy regułki. To stan całkowitego skupienia, a jednocześnie przebywania trochę poza ciałem, najbliższym określeniem będzie trans - przy czym pozostaję otwarta na znaki i przeczucia np w którym kierunku mam iść. Nie pamiętam już drogi, kluczenia, bo w takim stanie jest to poza mną, natomiast pamiętam OBRAZ, jak zdjęcie - to zostaje gdzieś głęboko w mojej pamięci, jak stop klatka. Polanka okolona krzewami i młodymi drzewami, na niej zmierzwione liście, suche trawy i DWA JELENIE ROGI... dokładnie tak, jakby je Jeleń dla mnie ściągnął i położył... Byłam jak zahipnotyzowana i zaczarowana... Wróciłam do domu z obciążeniem na obu ramionach. Tym razem wywołałam jeszcze gorętsze dyskusje, bo "czegoś takiego się nie spotyka, żeby dwa na raz w jednym miejscu".
Ja już spałam spokojnie, nie myślałam o kolejnych trofeach, Duchom lasu podziękowałam tytoniem i kaszką kukurydzianą.

W przedwiośniu las ma dużo do zaoferowania, a ja cenię sobie znalezione skarby. Kilka lat temu znalazłam dwa szkielety krowie z czaszkami. Nie wiem kto w taki sposób je tu zostawił, bieliły się na mchu, czekając na mnie. Kości wykorzystuję tworząc, powstają z nich różne ozdoby, szamańskie lalki. Czuję ogromną radość zasiadając wśród moich znalezisk, widząc jak powstaje COŚ z pozornie nie pasujących do siebie rzeczy. To piękna kreacja, a każdy przedmiot - niepowtarzalny.




Oczywiście wiem, że jelenie rogi - to poroże, a znalezione wiosną to zrzuty, ale nie każdy zna i rozumie ten język. Dla mnie "rogi" brzmią trochę mitologicznie:) jakby stanął przede mną Pan, lub Hern władca Lasu.





poniedziałek, 16 lutego 2015

PEŁNE URODZINY

Tak dałam się nabrać, sama sobie...  ZNOWU;)
No bo przecież nie zawsze ma się urodziny prawie co do minuty w pełnię! Takie urodziny! Och co to się będzie działo i to pełnia w Lwie! Na osi moich węzłów księżycowych z całą pewnością musi być magicznie z wizjami co najmniej! Przypomniałam sobie moje 33 urodziny - tu w lesie, kiedy nie było jeszcze domu, ani sali, ani betlejemki, dzieci pojechały wtedy na ferie, Wiktor do pracy, a ja sama przy ogniu siedziałam do rana i pisałam, śpiewałam i wiał ciepły zachodni wiatr, muskał mnie za uchem:) i nie było śniegu i było TAK PIĘKNIE!!!
Myślałam może będzie podobnie? posiedzę w tą pełnię, pomedytuję, to będzie tylko dla mnie czas ...  a tu na dzień wcześniej Wiktor ma "dziwne dreszcze"... mobilizuję się cała, przygotowuję mu kąpiele ziołowe z dodatkiem soli - rozgrzewające, bo nie może się rozgrzać,  potem kolejne chłodne z dodatkiem octu jabłkowego - ochładzające, kiedy gorączka...
Zioła do picia oraz gotowany imbir, cytrynę z dodatkiem miodu i kurkumy, tylko to, bo jakoś tak się  u nas utarło, że jak już gorączka to głodówka, aby organizm miał więcej siły (nie tracąc na trawienie).
Zima trzyma, więc w śnieżycę po wkręty i inne potrzebne rzeczy dla majstrów, którzy remontują jeszcze u nas pokoje,  trzeba jechać, a to do Międzylesia, a to do Bystrzycy. Drogę zawiało, niestety JESZCZE nie umiem odśnieżać traktorem, ale przeprawa przez zaspy jest nieopisaną frajdą! choć samochodem miota, jadę, rozsypując biały puch jak gęstą chmurę!  W między czasie obowiązki trzymania w ryzach całego obejścia...
Palenie w skomputeryzowanym piecu jest super!!! Od nanoszenia drewna, porąbania na drobniejsze szczapki, po rozpalanie i wyłączanie bez paniki alarmu kiedy zrobiło się za gorąco;)
Czuję MOC bo ogarniam wszystko - tak mnie się przynajmniej wydaje.

Obiecałam sobie, że dokładnie o godzinie (mniej więcej) pełni, ale dokładnie moich urodzin (nad ranem) uroczyście zapalę w lampionie świecę na tarasie.
Puki co przygotowuję menu na przyjęcie znajomych i w głowie obmyślam przebieg ceremonii przy ognisku w tipi, zmieniam okłady, pościel... kolejne kąpiele i "naprawdę kochanie nic nie szkodzi, wiem że ci przykro, że chorujesz w moje urodziny", "ależ wiem, że chciałeś mi pomagać i miało być zupełnie inaczej". Jeszcze tylko kurier - ten dojechał, bo wcześniej pan do remontu lodówki pobłądził, kilka razy się zakopał, a kiedy dojechał okazało się że lodówka działa, tylko w betlejemce teraz za zimno i dlatego nie włącza się. Jeszcze jadę na ćwiczenia i godzinę tańców z Akademią Ruchu w Goworowie i już przed dziesiątą w nocy, kiedy wracam, zaczynam się dziwnie niepokoić.

Wiktor ma wysoką gorączkę, a termometr szaleje, co chwilę podaje inną. Kolejna kąpiel, ocet jabłkowy. Dzwoni córka, bo jutro sesja... Uspokajam rozmawiam, zmieniam kolejny okład, odpisuję na sms do tych, co to ich pełnia TEŻ niepokoi.. i próbuję się zrelaksować, no bo przecież za chwilę mogą przyjść wizje, czy nagłe olśnienia!
Po kolejnej urwanej drzemce, okładzie, telefonie, zrywam się no bo przecież pełnia! lampion, to tylko chwilka przecież nie zmarznę, biegnę boso w szlafroku na taras. RANY JAKI ON JEST WIELKI KIEDY SIĘ BIEGNIE NA BOSO W ŚNIEGU!!!! Modlitwa i namaszczenie w chwili zapalania zapałki ze szczękającymi zębami jest samym sednem, zauważam  że modlę się o najbliższych! Tych co to dzwonią dziś i mnie potrzebują, "jakie to piękne i proste" - jeszcze mknie mi przez głowę kiedy gnam do domu po śladach moich bosych stóp! Kolejny okład, telefon...

...i sen... stoję w wielkiej auli, obok stoi Eleni i śpiewamy razem "na miłość nie ma lekarstwa, kto kocha ten o tym wie..." i zaskakuję samą siebie, bo doskonale znam słowa całej piosenki. Śpiewamy razem i uśmiechamy się do siebie. Potem mówię jej, że ma tak piękną i pogodną energię w swoich piosenkach i na pewno nie jednej osobie tym poprawiła nastrój, kiedy słuchali ją w radio. Jeszcze obok widzę przechodząca Kayah, biegnę chcę jej też powiedzieć kilka miłych słów, szczególnie za piosenkę "Muszlo Moja"...

Wstaję nucąc Eleni:)
Zgubione wczoraj okulary znalazły się w sklepie z narzędziami w Międzylesiu, mili panowie "od razu wiedzieli" że to moje, jeszcze zakupy i gotowanie i pieczenie. Majstrowie przynieśli bombonierkę i przygotowali drewno na dzisiejsze ognisko:D Oczywiście kiedy dowiedzieli się, ze mają być same kobiety zaoferowali swoją pomoc i opiekę pod niedyspozycję Wiktora:)

Ogień w tipi był niesamowity, a bębny i grzechotki grały tak, że tańczyły wszystkie Świerki w śnieżnych sukniach. Było pięknie w swojej prostocie, bez fajerwerków i duchowych olśnień, a ja byłam wzruszona nami, kobietami razem...  Roześmiane, pachnące dymem zjadłyśmy w domu kolację
Na koniec poprosiłam, żeby wylosowały sobie po jednej z uprzednio przygotowanych przeze mnie sakiewek z drobiazgami. Powiedziałam, że jest to zwyczaj Indian "dzielenia się" i byłam ogromnie zaskoczona tym ile radości poczułam! kiedy one cieszyły się z tych podarunków!
Wiktor powstał z grypy na następny dzień i Martyna zadowolona z egzaminu.

Kolejny raz z wybujałych oczekiwań, porwała mnie chwila za chwilą i niosła tak po prostu. W zwyczajnej niezwyczajności. Bo pokazało mi doświadczenie, że teraz jest inny czas, czas z ludźmi, z bliskimi i to jest moja medytacja i olśnienie.

czwartek, 29 stycznia 2015

Jak hartuje się Ducha - przygoda z zimna wodą

To już chyba dwanaście lat! Odkąd znamy dobrodziejstwa zimnej - ba, czasem lodowatej wody.
Kiedy mieszkaliśmy w Starym Młynie, zanim przeprowadziliśmy się do Trzech Źródeł, mieliśmy komfort, że do rzeki Nysy Kłodzkiej wystarczyło przebiec przez podwórko.
Miesiące wiosenne, letnie nawet jesienne nie wywoływały zainteresowanie wśród sąsiadów, poza tym jednak byliśmy osłonięci zielenią. Zimą byliśmy widoczni, kiedy biegliśmy na tle białych zasp w szlafrokach i wskakiwaliśmy w strojach do lodowatej wody. Rzeka nie zamarzała do końca nawet przy temperaturze -20 stopni.
Ciało podczas takiej kąpieli przeżywa szok, z tego co wiem na ten temat, temperatura w ciele podnosi się na mikrosekundy do 39,8 stopni, regenerując i czyszcząc organizm.


Pamiętam jak opowiedziałam żyjącej jeszcze wtedy mojej babci o naszych zwyczajach, a ona opowiedziała mi historię jej stryja. Zachorował on na tyfus, nie było wtedy na wsiach lekarzy, ani leków tak dostępnych, ziołami go leczyli, ale gorączka i majaki nie przechodziły, właściwie cała rodzina podejrzewała, że mężczyzna umrze. Nocą gdy wszyscy spali chory w jednej długiej koszuli wyszedł na mróz. Znaleźli go rano w sąsiedztwie przy młynie, siedzącego na kopcu z suchej kukurydzy, był wychłodzony, ale przytomny nie pamiętał jak wyszedł z domu, ani jak wykąpał się w przeręblu. W ciągu kilku dni całkowicie doszedł do siebie.

Kiedy Przodkini opowiada historie Rodu, traktuję to jak drogowskazy.
Dzieci od początku chodziły do rzeki razem z nami, ale tylko w weekendy, kiedy nie szły do szkoły.
Od tamtego czasu też każdy prysznic zakańczamy oblewając się zimną wodą.

Rzeka miała dla nas niespodzianki, oprócz śliskich ruchomych kamieni pod stopami, bywały rwące nurty i podróż z prądem kilka metrów wzdłuż brzegu, lub częste upadki na oblodzonym wejściu. Za każdym razem była to przygoda i wyzwanie.

Skłamałabym, że jest to mój rytuał codzienny. Chodzę, a raczej biegam już nie do rzeki, do naszego zbiornika z zimną wodą,  może trzy razy w tygodniu. Zimą jest to niesamowite przeżycie, widzę swoje nagie kolana wysuwające się podczas biegu z pod fruwającego szlafroka, umysł już jest wyłączony, jakby nie ogarniał. No i lód na wodzie, czasem delikatna warstwa, którą rozkruszam bosą stopą, a czasem wielkie bryły, które wcześniej  rozwalił Wiktor, dryfujące wokół.



Dzisiejszy poranek, jeszcze ciemnawo na zewnątrz, a my w ciszy świeżego śniegu truchtamy do wody. Woda źródlana z naszego, jak się okazało czwartego źródła;) nawet latem jest lodowata.
Po takim restarcie dla całego organizmu zauważam u nas potężny zastrzyk energii! Przychodzi pewność, że absolutnie można wszystko! Jeśli tylko się chce. Ograniczenia - głównie te w umyśle za każdym razem muszą się poddać, bo kiedy nurkujesz w lodowatej wodzie z kawałkami lodu nad głową, nie ma szans na myśli, nie ma szans na kombinacje, jesteś tylko TY i pierwotna natura która chce przetrwać.



Po takim poranku gotuję w domu herbatkę z naszych ziół, dziś: owoc dzikiej róży, owoc głogu, owoc czeremchy, pokrzywa, skrzyp i polne kwiaty. Z miodem jest cudowna i rozgrzewająca.


Uczestnicy naszych warsztatów doświadczyli zalet porannych kąpieli latem, ale jeszcze w październiku odważni chodzili z zawiązanymi oczami (bo taki był program warsztatów;) i zachwycali się swoimi odkryciami, na przykład takim, że jak nie widzi się wcześniej "zimnej wody", umysł nie wytwarza stresu takiego, jak przy oczach otwartych. Za każdym razem wracali roześmiani i zadowoleni.
W czasie świąt rodzinnie zapraszaliśmy gości do tego doświadczenia, nawet zmarzluchy czuły się wyśmienicie i po powrocie do domu polewają się na koniec każdego mycia zimną wodą:)
Nie jesteśmy morsami, jak kiedyś nas nazywano, bo nie pływamy długo w zimnych wodach, nie przygotowujemy się do tego w specjalny sposób. Zanurzenie trwa chwilę, jest dostępne dla każdego i  daje niesamowite korzyści.






środa, 28 stycznia 2015

TU I TERAZ - styczniowe refleksje

Może to zimowy sen, może to jeszcze soki w drzewach nie ruszyły i dlatego jestem w takim śniącym błogostanie?

Moja przyjaciółka mówi, że to normalne - czas odreagowania po bardzo intensywnym roku. Może, w każdym razie jej ufam bardziej niż jakiejkolwiek obcej diagnozie.

Mieszkamy już sami, w dużym drewnianym domu zawsze o takim marzyliśmy i konsekwentnie do tego dotarliśmy. Młodzież studiuje (z zachwytem każde nad własnym kierunkiem studiów;) w Krakowie. Ich wyjazd z "gniazda" był mocnym przeżyciem, procesem przez który wszyscy dzielnie przeszliśmy. Z jednej strony wspominam ten czas, kiedy biegały tu małe dzieci, zachwycone naturą i takie radosne.. a z drugiej cieszę się, że wyrośli na fajnych młodych ludzi, którzy znaleźli swoje pasje i podążają swoimi ścieżkami.  Następstwem tego stało się nasze z Wiktorem BYCIE RAZEM.
 Zauważyłam, że można ze sobą być jeszcze bliżej i spokojniej. Po świątecznym i noworocznym czasie, pełnym pyszności i gości, przychodzi styczeń. Mam poczucie, że pogoda pokazuje energie  i stany emocjonalne. Mieliśmy w ciągu tygodnia wszystkie możliwe pogody, podobnie dzieje się wewnątrz nas. Czuję, że to czas na szybkie zmiany, na zdolność transformowania i pożegnania tego co odchodzi i wyciągnięcia na wierzch tego co w nas najcenniejsze, najważniejsze.

 Jesteśmy całością - jak patrzy się na świat "szamańskim okiem" - więcej widać.

Zima w tym roku jest niezwykle magiczna, choć bez obfitości śniegu, prowokuje do głębokich przemyśleń, inspiruje. Zapisuję z podręcznym notesie pomysły i kolejne marzenia do zrealizowania.

Spacerujemy:) Ja preferuję las, Wiktor łąki. Partnerstwo to sztuka kompromisów, dlatego negocjujemy za każdym razem gdy idziemy we dwoje.





 Zdecydowanie mamy czas W DOMU;) nawet spacery kończą się pyszną herbatą mojej produkcji z owoców i ziół. Zioła znajdują zastosowanie również w kąpieli. Za każdym razem skład jest inny, magiczny, czy to Wrotycz, Lebiodka pospolita, Nostrzyk czy Szałwia dominuje, aromat niesie się po całym domu i w wannie wygląda niesamowicie.

Z ziołami nauczyłam się mieć indywidualny kontakt. Oprócz ogólnie dostępnych wskazówek staram się "łączyć" z duchem rośliny i w ten sposób poczuć jaka jest między nami współpraca. Przygotowując wywar robię to całkowicie intuicyjnie to twórczość podczas której czuję się podłączona do większej energii moich Przodkiń, nie ma myśli, nie ma chcenia, jest radość w działaniu.

To nie jest skomplikowane, nawet  w mieście, wystarczy kupić paczkę siana w sklepie zoologicznym;) wrzucić do dużego garnka z wodą i gotować. Można dodać laskę cynamonu, herbatki z Szałwii,  Melisy, Rumianku. Jak intuicja podpowiada, po czym jak już woda przejmie zapach i kolor, przez durszlak, jednak  najważniejsza jest wanna.... albo kilka;) takie pod gwiazdami latem są najlepsze! 

Mamy to szczęście że i Szałwia i Melisa i cała reszta ziół, których do kąpieli używam  pochodzi z naszego ogrodu i łąk, podobnie jak pachnące siano. Nie umiem być w takiej kąpieli 15 minut. Przeważnie siedzimy z Wiktorem długo, rozmawiamy, słuchamy relaksującej muzyki.. albo oglądamy film na komputerze:D

Tak ... zdecydowanie jesteśmy ostatnio domowi i niezwykle dobrze nam w drewnianym, pachnącym  domu.













czwartek, 25 grudnia 2014

Kiedy rok się kończy.

I tak powolutku zbliżamy się do corocznego podsumowania. Robię listę,  piszę nie zwracając uwagi na chronologię o wszystkim, co uważam za sukces w mijającym roku. Sylwester nigdy nie był dla mnie ważnym świętem, ale skoro świat dookoła wibruje taką energią, wykorzystuję ją do refleksji nad tym co było. Za każdym razem jestem zaskoczona ile się udało i jaka jestem twórcza;) W tym roku między innymi wymyśliłam kilka  potraw, zrobiłam trzy lalki szamańskie, kolejny bęben. Poprowadziłam parę warsztatów, zorganizowałam kilka innym prowadzącym, niezwykłe deja vu przy spotkaniu z Lamą Tsultrim Allione,

a przede wszystkim wykreowałam kolejne przytulne miejsca w Trzech Źródłach.



Lista powstaje przez dzień - dwa, aby nie pominąć najdrobniejszego zdarzenia. Nie chodzi w niej o to, by pisać o tym czego nie udało się zrobić - negatywizmów i samokrytyki jest dużo na świecie, moim zdaniem za dużo. Podsumowanie jest po to, aby przypomnieć sobie wszystkie radosne chwile, chwile magiczne i odkryć - kolejny raz - jak dużo ich jest w ciągu jednego roku!!!

Jeśli uda się zrobić ceremonię przy Ogniu nieraz czytamy na głos swoje podsumowania. To zaskakujące jak rożne wydarzenia mają dla nas status sukcesu.

Kilka moich pozycji z listy:)



 Zupa pomarańczowo - marchewkowo - imbirowa, wszystko intuicyjnie łączone i doprawione, była PYSZNA!





 Odwiedziny i zaskakujące energie i odczucia w kamiennych kręgach w Wąsioarach i Grzybnicy.






Niezwykłe wglądy i doświadczenia samej siebie w trakcie warsztatów w tradycji Tolteków, które w Trzech Źródłach organizuję i w których z ogromną przyjemnością uczestniczę.




   Występy z Akademią Ruchu, tu na lokalnych dożynkach.




 
                            Tu w Spytkowie











Wyjazd do Szwajcarskiej malowniczej wioski Vals z Akademią Ruchu i mieszkańcami Goworowa na odbiór wyróżnienia w konkursie na najpiękniejszą wieś europejską, tańczyłyśmy tam przed dwutysięczną widownią z oszałamiającym sukcesem:))))



Ech... i wiele wiele innych, lista jest wciąż otwarta, tyle wzruszeń, tyle pięknych spotkań z pięknymi ludźmi. Tyle nowych rzeczy zobaczyłam, zachwyciłam i doświadczyłam.

Z całego serca zachęcam do tej praktyki, ponieważ wejście w nowy rok w takim nastroju jest bezcenne:)










wtorek, 23 grudnia 2014

Zimowe Przesilenie

W tym roku tak szybko minął  nam jesienny czas, remonty i budowa wymagały maksimum zaangażowania. Teraz już spokojniej.
Zima - jak nie zima, nie ma chłodów i śniegu, nie żebym narzekała:) Lubię jak w lesie pachnie mchem i ziemią, kiedy przyjdą mrozy zapachy schowają się do wiosny.

W zimowe przesilenia zawsze świętujemy. Bywa, że po prostu ognisko i modlitwy, czasem ceremonia Ognia, a ostatnio gdy lał deszcz przy zapalonych świecach: podróż szamańska przy dźwiękach bębna. 21 już tradycyjnie robimy mapę marzeń, jest to nasze śnienie - na cały przyszły rok. W tym roku byłam mocno zmęczona przeprowadzką i zauważyłam, że o wiele więcej energii niż zwykle włożyłam w przygotowanie mojej mapy. Wszyscy już skończyli, a ja do pierwszej w nocy wyklejałam.


Zasypiając przeniosłam się wspomnieniami w czasie... Do innego dnia 21 grudnia pod Warszawą, Spotkałyśmy się w cztery kobiety na całą noc, miało nas być więcej na zajęciach grupy, która spotykała się cyklicznie, a byłyśmy we cztery. Zamiast działać zgodnie z programem po prostu rozmawiałyśmy. Nie wiadomo kiedy zaczęłyśmy opowiadać sobie o mrocznych kawałkach naszego życia, czułam, że przestrzeń gęstnieje, i że jest to potrzebne, całkowicie na miejscu w tę najciemniejszą najdłuższą noc. Żadna z nas nie oceniała innej opowiadającej o sobie kobiety. Ja czułam dla siebie przestrzeń, gdzie  mogę wypowiedzieć na głos to, czego nie odważyłam się powiedzieć nikomu. Wszystkie czułyśmy, że oto zdarzyła nam się niezwykła, oczyszczająca noc, zresztą co chwilę mówiłyśmy to na głos:).  Na koniec pomodliłyśmy się każda po kolei, wspomniałyśmy z imienia innych, nieobecnych uczestników grupy i pokotem na podłodze owinięte w koce spałyśmy do rana. Miałam wrażenie, że jak plemię, mała społeczność chciałyśmy jeszcze pobyć razem.

Przypominam sobie następne przesilenie. Również byłam w Warszawie, przed powrotem do siebie pomyślałam, że mogłybyśmy zrobić szałas potów. Z całej listy zaproszonych - zebrałyśmy się znowu we cztery tylko w innym już składzie. Znajomy pożyczył nam samochód! Co było cudem w przedświątecznym czasie i pojechałyśmy w pod warszawskie lasy do miłego miejsca - niestety kompletnie nie wiem gdzie;) Było ciemno, Maria znała drogę i pilotowała Anię, prowadzącą samochód. Na miejscu stał gotowy szałas, pozostawiony po ceremonii, co nie zdarza się często. Przeważnie szałas jest budowany z gałęzi przez uczestników i na zakończenie przez nich rozbierany. Wszystko było jak magicznie zaplanowane, nanosiłyśmy drewna, nazbierałyśmy kamieni. Zanim rozpaliłyśmy Ogień, stanęłyśmy z czterech stron stosu, zauważyłam, jak każda z nas intuicyjnie wybrała kierunek. Chwila aksamitna od magii ciepłem rozlała się w naszych sercach, kiedy każda z nas modlitwą przywoływała kierunek świata w którym stała.
Ogień buchną zaskakująco duży... i zaczął padać śnieg. Stałyśmy w milczącym zachwycie, zmęczone przygotowaniami ale szczęśliwe z dokonań.
W środku, kiedy już znalazłyśmy się w cieple od rozgrzanych do czerwoności kamieni, każda z nas poprowadziła kolejną rundę, było cudownie ciepło dla ducha i ciała.
Pamiętam spontaniczne salwy śmiechu, wzruszenia i to że mój bęben grał w środku! Prowadził nas przez wizje. Pamiętam też niecodzienny widok, kiedy wyszłyśmy z gorącego szałasu po kolejne gorące kamienie, nagie kobiety w kozakach:) oświetlone Ogniem na tle białego śniegu. CUDOWNE wspomnienie. To magiczna noc, kiedy ma się wydarzyć coś niezwykłego - jak ten spontaniczny szałas potów, i kiedy modlitwy mają popłynąć, cały wszechświat sprzyja.

Dla mnie 21 to przełom, święto światła - którego zaczyna przybywać, to koniec cyklu i początek nowego.