O mnie

Trzy Źródła to magiczna przestrzeń w Kotlinie Kłodzkiej otoczona gęstwiną lasów, naturalnych łąk i majestatycznymi górami. Mieszkamy tu całą rodziną w tym dwie bernardynki i dwa koty. Łączność z Naturą daje nam poczucie ukorzenienia i głębokiego szacunku do wszystkiego co żyje na Matce Ziemi. Od wielu lat zapraszamy gości na warsztaty najczęściej szamańskie, z prowadzącymi z kraju i ze świata, oraz pobyty indywidualne, na których można doświadczyć spotkań przy ogniu, kąpieli w górskim strumieniu i sąsiedztwa dzikich stworzeń. www.trzyzrodla.pl

czwartek, 24 grudnia 2015

Świątecznie czyli grudzień....

Zaczęło się od mikołajek. Świętowaliśmy naszą rocznicę, bo my jesteśmy "zimowi";) Oficjalnie zaczęliśmy ze sobą chodzić w mikołajki właśnie, a rok później 21 grudnia w przesilenie zimowe wzięliśmy ślub.
Tym razem w mikołajki poproszono nas o rozdanie prezentów dla dzieci w Goworowie, gdzie nasze znajome co roku organizują dla wszystkich dzieci we wsi paczki. Pamiętam w zeszłym roku wiał mocny wiatr, łamał gałęzie, a one chodziły i zbierały te gałązki na rózgi dla rodziców... ale nie, nie na dzieci nawet nie na rodziców. Rózgi były wręczane na tych, którzy "wiedzą lepiej" jak wychowywać dzieci i się wtrącają do rodziny:)

Byliśmy zachwyceni, magią jak się dookoła zadziewa, kiedy dzieci spotykają Mikołaja, mówią wierszyki, śpiewają i świat na chwilę się zatrzymuje...

Co najciekawsze Viola, nasza znajoma jedna z głównych inicjatorek i działaczek na rzecz wsi,  miała przez "przypadek" tylko strój wiedźmy dla siebie. Nowe czasy nastały:) wiedźma współpracuje z Mikołajem i dzieciom zaczyna się kojarzyć jako postać fajna, na przekór stereotypom.

Do wyklejania map marzeń w tym roku zebrałyśmy się w Trzech Źródłach w kilka kobiet. Najdłuższa noc, zimowe przesilenie, nasza rocznica ślubu:) dwudziesta czwarta!!!! No i pierwszy dzień naszej nowej suczki u nas....






Tworzenie map jest wbrew pozorom procesem wymagającym wysiłku, ale zwieńczone cudownym dziełem. Uwielbiam swoje mapy marzeń, przeglądam je, te z przed lat kiedy ściągam ze ściany te nieaktualne już i odkładam na strych.

A nasza młodziutka suczka, niespodzianka, piękny prezent zwana zamiennie Durgą i Burgundą skupiła na sobie całą uwagę.




Nieprzespane do końca noce owocują spoglądaniem w gwiazdy o różnych porach. Podziwianie wschodów słońca, a wszystko to kiedy wstajemy (głównie Wiktor:) do suczki, która trzeba wynieść na dwór na siku, potem dać jeść, pić i pobawić się chwilkę zanim zaśnie:) Takiego maluszka jeszcze nie mieliśmy, bo wszystkie nasze suczki kiedy do nas trafiały były starsze i samodzielniejsze.

W wigilię zanim usiedliśmy do stołu poszliśmy do miejsca naszej spirali. Idąc do centrum w lewą stronę zanurzamy się w sobie, jakbyśmy docierali do sedna zimowego śnienia. Tu czekały, rozłożone wcześniej karty mocy, kadzidła. Każdy miał swoje intencje, modlitwy, a każda zapłonęła światłem...



Babcia Księżyc oświetlała nam ścieżki i wsłuchiwała się w szepty i życzenia. Wszystko wokół pachnie ziemią, lasem i wymodlony ogień płonie w bezwietrzną prawie noc...



czwartek, 3 grudnia 2015

Noc Andrzejkowa

Co roku listopad to dla mnie mocny czas. Najpierw tradycyjnie już jestem na obozie jogi, gdzie prowadzę wieczorami tańce w kręgu, a dniami ćwiczę zapamiętale jogę. Najczęściej po powrocie do domu jestem w totalnych zakwasach, ale zadowolona i pełna energii, bo wiem, że już za chwilę ruszam dalej, na andrzejki.

W zeszłym roku wróżyłam z firmą FENU dla gości w hotelu "Arłamow", potem dwie imprezy andrzejkowe w Rzeszowie i sesje indywidualne po nich. Pamiętam totalną śnieżycę i zimno.

W tym roku miałam nadzieję, że odpocznę, że pierwszy raz od lat będę na andrzejkach jako gość.
Wraz z Akademią Ruchu Goworów (o której niebawem...) zostałyśmy zaproszone do "Puchaczówki", restauracji w Stroniu Śląskim,  na andrzejki jako zespół taneczny, który urozmaici gościom wieczór.

W ostatniej chwili okazało się, że wróżka, która przyjeżdża tu co roku, rozchorowała się i proszą czy mogę poratować, chociaż polać wosk.

No to polałam. Z dwudziestu minut zrobiło się prawie dwie godziny, byłam jak w transie. Dobrze, że występy taneczne były wcześniej...

W moim rodzie lanie wosku było tradycją, nie tylko na andrzejkowe wróżby, lano woskiem aby podglądnąć dlaczego dziecko niespokojnie śpi, albo ktoś ma niefart w życiu. Jak w przypadku małych dzieci samo polanie nieraz pomagało, tak dla dorosłych raczej było tylko wskazówką, podpowiedzią, a rozwiązanie problemu zależało do zainteresowanego.

Kiedy wróżba była "brzydka", bardzo często wodę z wosku wylewano za dom, na ziemię, nie wolno jej było wylać do zlewu w domu, a wosk wrzucano do garnka na przetopienie.

W Puchaczówce klimat był niezwykły! Drewniany budynek w góralskim stylu, śnieg za oknem i zapach prawdziwego wosku pszczelego. 




Tam w głębi, przy ekranie widać płomień świecy... Nawet w takim szumie udało się poczuć ten kawałeczek nieznanego, magicznego świata.


Oczywiście występ Akademii Ruchu Goworów spodobał się no i my, nie ma co udawać bawiłyśmy się znakomicie - jak zwykle na naszych występach.



A Puchaczówka nad ranem, kiedy zbierałyśmy się do domu wyglądała jak z bajki:








czwartek, 5 listopada 2015

Okruch spadającej gwiazdy

Jesienny czas, koniec października, a początek listopada jest dla mnie magiczny. Według starych legend to jeden z tych ważnych okresów, gdy otwarte są wrota do innych światów.
Od lat w tym czasie mam niezwykłe, czasem prorocze sny, które odczuwam głębiej niż na co dzień.

Śniłam o pięknym miejscu - pałacu, który dopiero się buduje i ja decydowałam, wraz z grupą ludzi jak ma przebiegać rzeźbienie wielkich bloków piaskowca, a kiedy znalazłam się w jakimś zakątku tego pięknego miejsca, coś się stało i wyrosły mi skrzydełka:)))) Takie jak u wróżek z bajki. Cała się zmniejszyłam i latałam!! Tak cudownie i lekko, dołączyły do mnie inne latające, wesołe istoty i razem uczyłyśmy się akrobacji. Miałam oswoić się z energią w ciele i dokładnie to czułam, fizycznie kiedy wirowałam i pikowałam w dół.

Cóż sen był proroczy....

Zaplanowaliśmy, tak jak to mamy w zwyczaju, płynąc za energią, na ostatni dzień października, chodzenie po ogniu. Dokładnie po rozżarzonych węgielkach. Zaprosiliśmy kilkoro znajomych i już w dzień kulminacji (tuż po moim śnie:) przywitało nas przepiękne słońce! Idąc za energią - przesunęliśmy godzinę naszego spotkania, z uwagi na dłuższy czas jasności.



O zachodzie rozpaliliśmy przepiękny ogień.  Duchy Wiatru współpracowały;) Łaskotały nas zadziwiająco ciepłymi, jak na tę porę roku, podmuchami i igrały w płomieniach, czyniąc Ogień niezwykłym!




Kiedy wszystko już było wymodlone, istoty Ognia nakarmione, zebraliśmy się w kręgu przy dogasających płomieniach, ludzie, koty, pies i sowa odzywająca się w oddali.
Wszystko już było przygotowane, łącznie z naszymi odsłoniętymi stopami i nastawieniem.



Cała skoncentrowana stanęłam z bębnem w ręku, krzyknęłam: uwaga! Idę pierwsza wy za mną...
...gdy oświetlił nas tak jasno, jak w dzień zza moich pleców na północnym  niebie mega reflektor! Pomyślałam kto robi taki głupi kawał, w tak kulminacyjnym momencie!! A "kawał" zrobiła przepiękna jasno świecąca, mieniąca się kolorami, smuga światła! Gwiazda spadająca z  nieba.. lecąca tak długo, że krzyczeliśmy wszyscy z zachwytu i zaskoczenia!!
Zgodnym chórem stwierdziliśmy, rozentuzjazmowani, że pierwszy raz w życiu widzieliśmy coś tak niezwykłego! Potrzebowałam chwili, żeby znowu nas skoncentrować na chodzeniu po węglach.
I... przeszliśmy:) Z radością, lekkością, a ze stóp na cała ciało i ducha,  popłynęła niezwykła energia, karmiąco-ożeźwiająca.


Poczucie mocy i radości, piękne doświadczenie:)  Wszystko jak wyreżyserowane czas, przestrzeń i ludzie. Mówiliśmy długo o tym, jak niezwykłe są "przypadki", nawet to, że przesunęliśmy godzinę rozpoczęcia, że "wyciągnęliśmy" ich z domu na taką przygodę i tak cudowny, kosmiczny spektakl na niebie. Wiktor widział tego wieczora jeszcze dwie mniejsze spadające gwiazdy (wierzymy mu na słowo..) zapowiedział już kolejne chodzenie po ogniu, a nuż coś znowu zleci z nieba:)

Przeczytałam potem, że gwiazdę, którą tak dokładnie widzieliśmy na niebie nazwano "bolid", że było to niezwykłe, niespotykane wcześniej zjawisko.

Więc tak się oto ziścił mój sen o lataniu:) 




poniedziałek, 26 października 2015

Jesienny zachwyt z bijącym sercem:)

Dziś NARESZCIE, po mocno intensywnych miesiącach w Trzech Źródłach... wyruszyłam do lasu. Tak jak lubię, tylko suczka Tora i ja. Bez planu i zacinania się na grzybobranie, chociaż oczywiście jak się znajdzie...

Jesień jest przepiękna, ciepła i pachnąca. Wzięłam ze sobą aparat:)


I tak powolutku z zachwytem przemierzałyśmy z Torą ścieżki i bezścieża...
Przestrzeń ma swoją pamięć i wracały do mnie strzępki rozmów i ludzie z którymi kiedyś spędzałam tu czas. Kiedyś przyszłam tu na wróżbę z kobietą, która potrzebowała specjalnego miejsca. Zdarzyło się spędzić noc przy Ogniu w rytuałach "do-pełnienia". Wszystkie te zaklęte przeżycia gdzieś tu drżą ukryte. Mijam je z szacunkiem i uśmiechem Mona Lisy :)


 Za długo nie siedzę pod drzewami, choć ciepło i pięknie, bo COŚ ciągnie mnie dalej.





Odwiedzam Buk z wyrytym i rozciągniętym przez czas 1931 rokiem, lekko porośniętym już porostami. Ktoś dawno temu kochał to miejsce, spacerował tu i przeżywał swoje życie najlepiej jak potrafił....


  

Tora również w jesiennej zadumie.


 Zdjęcia mają MOC. Zatrzymują to coś, co wprawna wiedźma na nich potrafi wyczytać.


 W takich przepięknych nastrojach zmierzałyśmy ścieżkami zwierząt do "wielkiego kanionu", miejsca absolutnie magicznego i przepięknego.





Przystanęłam na jednej z takich ścieżek, gdzie w blasku przenikających przez pożółkłe listki bukowego młodnika, zobaczyłam czarny, leżący kształt, a raczej bezkształtne duże coś. Przez mój umysł przemknęło wspomnienie jakiegoś snu z przed lat, w którym to znalazłam kogoś nieżywego w lesie... Zaglądałam prawie kucając, z nadzieją, że sen nie okaże się proroczy,  gdy Tora pierwsza ruszyła z miejsca i wtedy ogromny, czarny kształt zachrumkał i zerwał się z miejsca, a za nim inne czarne cielska... Rozpaczliwie - tak właśnie zabrzmiał mój głos nawołujący moją suczkę, gdy wataha dzików rozbiegała się w dwie strony. Musiałyśmy je naprawdę zaskoczyć. Nie, nie zrobiłam ani jednego zdjęcia... stałam z bijącym sercem czekając na powrót Tory. Kiedy przybiegła cała szczęśliwa, odetchnęłam z ulgą. Pokrzyczałam do Lasu, że TU jestem, bo już nie chciałam nikogo wystraszyć w tym mojego serca...
Nie wycofałam się ze ścieżki, a "wielki kanion" w nagrodę  odkrył swoją magię kolorami jesieni  i niezwykłej energii.





 Zwierzęta wyczuwają takie miejsca. Tora szalała, biegając radośnie po pochyłych ścianach. 








W orzeźwiającej kąpieli:) 
















Dziś mniej słów, a więcej piękna w kolorach... 

Na zakończenie jesienna Babcia Księżyc z nad Masywu Śnieżnika, widok z okna, przy kubku pachnącej kawy ze świeżą miętą z naszego jesiennego ogrodu....






poniedziałek, 21 września 2015

Szamańskie ścieżki



„Siedzę przed moim czerwonym tapczanem, mam może dwanaście lat, jestem sama w domu i chowam pościel. Jakiś wewnętrzny głos każe mi zwolnić, zatrzymać się. Patrzę w ciemną przestrzeń otwartego tapczanu, która robi się coraz głębsza i ciemniejsza. Nie ma we mnie strachu, jestem w transie, gdy moim oczom ukazuje się spirala, jasna świetlista spirala.
Daję się ponieść temu, odpływam, odpoczywam.
Wszystko trwa jak w jakimś innym czasie, znacznie dłuższym od
rzeczywistego. W sennych myślach namierzam punkt, jakbym w całej
swojej świadomości stała się tym szczęśliwym, wolnym punktem. 
Nie mam ciała, ale jestem. STOP! 
W skurczu strachu pojawia się myśl za myślą:
Co będzie po drugiej stronie?"

Przypomniałam sobie tę wizję w medytacji, siedząc nocą przy ognisku w
podwarszawskim lesie. Brałam udział w warsztatach szamańskich. Wraz z grupą ludzi pracowaliśmy przez rok spotykając się systematycznie. Krok po kroku z każdym spotkaniem, zbliżałam się do samej siebie. Tej konkretnej nocy połączyłam się ze swoją niewinnością.
Od pamiętnej dziecięcej wizji, prześladowało mnie poczucie, że coś
przegapiłam, że nie poszłam za czymś dla mnie ważnym. Żeby nie czuć
się zawiedzioną, zaczęłam w „dorosłym” życiu bagatelizować to
doświadczenie, pewnie jak wiele innych z bogactwa i magii świata
dzieciństwa. W tę noc kiedy wszyscy udaliśmy się w podróż w
przeszłość, odkryłam, że było to jedno z najcenniejszych przeżyć
duchowych mojej przeszłości. Zaskoczyło mnie, że jest tak żywe we
mnie, jakby ta mała dziewczynka czekała na to, kiedy do niej wrócę i
uszanuje jej wybór. Wróciłam. Wróciliśmy wszyscy. Siedzieliśmy z
roziskrzonymi oczami z dziecięcą radością na twarzach. Poruszeni tym,
że przeszłość za którą tęskniliśmy podświadomie, jest tak żywa i
obecna w nas. W medytacji budowaliśmy tęczowy most, łączący te dwie
samotne wyspy.

Na co dzień zabiegani w porządku świata, uzgodnionej rzeczywistości,
nie dostrzegamy świata niewidzialnego, rozciągającego się na
wyciągnięcie ręki. Mam poczucie, że nawet jeśli podskórnie zdajemy
sobie sprawę z jego istnienia, świadomie nie dajemy sobie szansy, żeby
tam zerknąć z obawy przed nieznanym. Lepsze znane, wydeptane ścieżki, niż manowce, w których jeszcze, nie daj Boże pojawić się mogą tęsknoty, możliwości o jakich nam się nie śniło. 
Po co sobie komplikować i tak już skomplikowane życie?
Może właśnie po to, żeby „powrócić”. Powrócić do siebie. W jakim celu? 
By pełniej, szczęśliwiej czerpać oddech, by TU i TERAZ miało swój niepowtarzalny smak w codzienności. Często nie zdajemy sobie sprawy, że praca szamańska, duchowa, nie jest tylko chwilowym odlotem, ale wpływa pozytywnie na jakość naszego codziennego życia. 
Ponieważ z rożnych powodów, nasz kompas duchowy rozregulował się i czas na nowo odnaleźć w sobie centrum. Z mojego doświadczenia wiem że najtrudniej jest podjąć wysiłek. 
W naszym dniu powszednim nie ma miejsca na magiczne zdarzenia. 
Rutyna redukuje postrzeganie pozazmysłowe, do którego każdy z nas jest stworzony, będąc istotą duchową. Same siedzenie w pozycji medytacyjnej nie wystarcza, bo zamiast lewitować w błogostanie, nalatują nas myśli jak stado natarczywych wron. Zapracowane, zbyt zmęczeni idziemy spać, nie zwracając uwagi na sny, na komunikaty z naszej podświadomości. A one czekają, nasze małe dziewczynki, chłopcy, strażnicy dziecięcych marzeń, trzymając w rączkach klucze do właściwych drzwi.Kiedyś dawno temu, miałam sen, w którym Święty Mikołaj podarował mi klucz.Powiedział, że patrząc przez niego, zobaczę rzeczy takimi jakimi są naprawdę. Zachwycona, przytykałam klucz do oka i spoglądałam na ludzi, wyglądali zupełnie inaczej! Byłam pewna, że teraz właśnie widzę ich prawdziwych. Przez mój magiczny klucz dostrzegłam stare, zdobione drzwi, w miejscu obok sklepu w mojej miejscowości, których nigdy wcześniej tam nie było. Dodam tylko, że śniłam w czasach, kiedy nie było jeszcze Harrego Pottera. Klucz pasował do zamka, a kiedy drzwi zamknęły się za mną, znalazłam się w starożytnym grobowcu. Było gorąco, a ja wiedziałam, że mam do wykonania misję. Pokonywałam przeszkody strudzona i zlana potem, wreszcie poruszyłam kamienny mechanizm,dzięki któremu uwolniłam śpiącego wojownika, miał on odciętą lewą stopę prosił,bym mu ją przymocowała na nowo. Oczywiście mogłam pomyśleć, co za zwariowany sen, byłam już poważną mężatka i matką ale przeczuwałam, że nadchodzi coś niezwykłego, że oto uwolnił się wojownik, do tej pory śpiący we mnie, w rejonach zapomnianych, starożytnych. Największą informacją w tym śnie, był fenomen widzenia rzeczy takimi, jakimi są. Moja podświadomość pokazała mi, że używając magicznego oka, mogę widzieć znacznie więcej. Czy byłam zdziwiona,kiedy w dwa lata po tym śnie uczyłam się starożytnych tańców azteckich?

Na mojej rocznej pracy w warsztacie „Vision Quest”, przygotowywaliśmy się do tytułowej „prośby o wizje”. Prowadzący Siergiej, kroczy ścieżką starożytnych Tolteków, narodu mistrzów, po których przyszli Aztekowie. Według pism azteckich:

                                          „Toltekowie byli mędrcami
                                         To, co czynili, było wspaniałe,
                                       Niezwykle cenne, godne uznania.
                                            Toltekowie byli mędrcami,
                             Prowadzili rozmowy z własnym swym sercem,
                                           Dali początek rachubie roku
                                            Rachubie dni i przeznaczeń.
                                             Toltekowie byli mędrcami
                            Mieli wiedzę pełną doświadczenia o gwiazdach,
                                           Które znajdują się na niebie.
                                               Nadali każdej imiona.
                                                   Znali ich wpływ.
                                   Wiedzieli dobrze jak się porusza niebo,
                                                     Jakie robi obroty,
                                       To widzieli po ruchach gwiazd (…)”





We wszystkim co robili dochodzili do mistrzostwa, mistrzostwa ducha. My również uczyliśmy się rozmawiać „sercem”, przełamując rutynę codzienności, niejako automatycznie wyostrzamy swoje, do tej pory uśpione zmysły. Odkrywaliśmy w sobie szacunek do żywiołów traktując je jako żywe istoty w swoich rozmowach z nimi. Przekraczaliśmy wewnętrzne granice krytykującego głosu rozumu, by usłyszeć o wiele piękniejszy i mądrzejszy głos naszego serca. Przewodnim hasłem naszych ćwiczeń było „pomagać Słońcu oświetlać świat”, przez to, że stajemy się rozświetleni od środka. Pamiętam z tego czasu, jak stawałam się coraz bardziej uważna na otoczenie. Na ludzi w mieście, na śpiew ptaków w lesie. Wszystko to zdawało się jednakowo interesujące i piękne. Według Tolteków ścieżka serca, jest ścieżką wolności.
Miłość do Matki Ziemi, głęboki szacunek do wszelkich przejawów życia na naszej planecie na dobre zagościły w moim sercu, a może tylko wróciły z czasów dzieciństwa, kiedy każdy dzień był zachwytem.

Dzieci mają naturalna więź, porozumienie ze światem magicznym, trwającym równolegle, do tego z uzgodnionej rzeczywistości. Niezależnie od naszych zwątpień, one go po prostu czują. Medytacją
jest rozmowa z motylkiem, który akurat przysiadł na poręczy, czy obserwacja mrówek w ciepłej, nagrzanej słońcem trawie. Pamiętacie nasłuchiwanie z bijącym sercem kroków Świętego Mikołaja? 
Zapominamy o tym, a maski powagi wrastają w twarz, zaciskają serce. Nie pamiętam kiedy to się zaczyna. Proces zapominania, wyciszania na szepty Duchów lasu, strumieni, ognia. Stajemy się smutni, rozczarowani, nieszczelni na krytykę otoczenia. Staramy się coraz bardziej wpasować w ramki, gubiąc w pośpiechu niewinność i radość. Ale wiem, bo tego doświadczyłam, że można "wrócić". Ja zaczęłam od „przyjmowania do wiadomości”, czyli cokolwiek usłyszałam, czy to dobre, czy złe informacje, starałam się ich nie oceniać, tylko przyjąć do wiadomości, wierząc, że mają swój ukryty wymiar. Oglądałam świat przez mój magiczny klucz i mogłam z dystansu zauważyć o wiele więcej. Pozwalałam sobie i swojej rodzinie na spontaniczne zachowania. Pamiętam jak kiedyś w Święta Bożego Narodzenia w nocy, zjeżdżaliśmy z górki na workach z sianem. Na niebie jaśniała pełnia, wokół zimowa cisza, a my leżeliśmy na śniegu patrząc jak opadają z nieba niewinne, białe płatki. Magia na wyciągnięcie ręki.
 Kto nam wmówił, że trzeba być zawsze dorosłym? Czyż Jezus nie mówił: „Bądźcie jak dzieci”?

A dziecko we mnie lubi się dziwić i lubi badać świat ten nieznany. Z pokorą i szacunkiem wsłuchuje się w niesamowite opowieści i dryfuje na falach wyobraźni, bo są we wszechświecie rzeczy
 „o których filozofom się nie śniło”.






niedziela, 14 czerwca 2015

Upalna wyprawa na wiedźmowanie

Już od lat mam przyjemność uczestniczyć w imprezach animacyjnych z firmą "Fenu":

 https://www.facebook.com/pages/Agencja-Artystyczna-FENU-Wanda-Nawrocka/119315001470785?fref=ts

Pojawiam się przeważnie jako wróżka i po prostu kładę karty klientom ale bywam również zielarką Hipochondrią, wiedźmą z miotłą, szamanką, czy damą. Zadaję zagadki, prowadzam ludzi z zamkniętymi oczami po parku, czy proponuję zrobić mieszanki ziołowe na moim stanowisku. Cudownie się bawię, tym bardziej, że szefowa i ludzie, którzy się tym zajmują są szczerzy i bardzo otwarci. Obserwuję jak chętni przychodzą sami na stanowiska lub są wciągani do zabawy, jak za chwile na ich twarzach pojawia się uśmiech, jak energią się zmienia i stają się mniej spięci, a bardziej radośni.
Lubię ten dreszczyk adrenaliny, kiedy wcielam się w postać i mam zadanie: improwizację w kontakcie z klientami na temat przewodni imprezy. Nie mam tak dużego doświadczenia jak animatorzy Fenu, jestem głównie wróżką, a grupa żongluje postaciami, skeczami i konkursami, nieraz tak rozbudowanymi, że tworzą niesamowitą grę plenerową.

     Wyruszyliśmy z Wiktorem niedawno w upalny dzień pod Jelenią Górę na kolejną imprezę z Fenu.
Czuliśmy się jak na wycieczce i odkryliśmy fajne miejsce w Miedziance:) Przyciągnęły naszą uwagę duże okna, i budynek otoczony soczystą zielenią z widokiem na góry (znajome klimaty:)





Miejsce okazało się browarem z restauracją i miejscami noclegowymi. My alkoholu nie pijemy, więc nie wiem jak smakuje piwo z Miedzianki, w której faktycznie stoją miedziane piękne kadzie.
Kawa była dobra:)))


Na miejsce do hotelu Złoty Sen dotarliśmy w upał, na szczęście garderoba mieściła się w kamiennej baszcie, gdzie po godzinie zmarzłam w stopy!

Na początku wcieliłam się w ducha pokutnicy, chodziłam między ludźmi i grałam w kości o duszę...
Na imprezie były też inne duchy i diabły.



    Sama siebie nie poznałam na zdjęciach, podobnie jak uczestnicy tej zabawy, którzy wieczorem przychodzili na karty do mnie, już jako wróżki.
Kiedy kładę karty, albo leję wosk, jestem całkowicie profesjonalna, to już nie zabawa, a całkiem poważne pytania i prognozy.

            Tu już jako wróżka, jeszcze przed rozpoczęciem seansu:)

Do domu wracaliśmy w magicznej mgle po burzy, trafiając na przepiękny świt z nad Masywu Śnieżnika.






środa, 10 czerwca 2015

Prawie nie szamańskie spotkanie w stajni:)

Zaskakujące są „przypadki” na ścieżce którą podążam, wydawać by się mogło, że szamańskie, leśne, magiczne i tak ukierunkowane. Jednakowoż mam w sobie wszystkiego po trochę, jak każda kobieta:) jak każda wiedźma, składa się z dziewicy, matki i staruchy, ale też z gwiazdy, dzikuski, pensjonarki i z wielu, wielu innych odsłon. Jako, że każda szanująca się wiedźma raz, na jakiś czas potrzebuje spotkania z inna wiedźmą (by sprawdzić, czy aby jej dziwność jest na „normalnym” poziomie;), ruszyłam do mojej znajomej do Wrocławia.

Ina - szamani, ucząc ludzi jazdy konnej i jogi. Gdy dojechałam na miejsce,  spacerowałam z nią po pięknej, dużej i pachnącej stajni, gdzie trzyma swoje konie i odkryłam prawdę, a nawet dwie prawdy, schowane gdzieś we mnie.
Po pierwsze, mimo że byłam, jestem i będę zachwycona kotami (oczywiście w szczególności moimi), lubię psy i wszelkie zwierzęta, to najbardziej pachną mi konie.... powitanie nos w nos jest ogromną przyjemnością, pierwotną, ulokowaną w głębinach.

Po drugie – ciało – jest najcudowniejszą encyklopedią, archiwum i wehikułem czasu.

Przechadzając się po dużej stajni, gdzie panuje codzienny ruch, ktoś czyści konie, ktoś wyprowadza, ktoś wywozi słomę; kątem oka zauważyłam mężczyznę w jednym z boksów.
Ot siodłał konia i nic w tym nie byłoby dziwnego, tylko że moje ciało zadrżało jak przed skokiem do wody, albo prze wejściem na scenę. Idąc dalej zaskoczona galopem serca, skanowałam siebie zastanawiając się co się stało? Czy energia tu jakaś „nieczysta”:) czy co?
Aż z zakamarków wyłonił się obraz, młodego chłopca, który przyjeżdżał do mnie na rowerze... oboje mieliśmy może po trzynaście lat! Jeździliśmy razem na stawy kąpać się i jakoś tak, byliśmy zawstydzeni i zauroczeni jednocześnie sobą.

Koleżanka wiedźma nie słuchała moich wykrętów i przepchnęła mnie przez symboliczny próg...

Weszłam więc do tego boksu z bijącym sercem TRZYNASTOLATKI (!!!) i zapytałam pleców … czy mnie pamięta... jak na trzynastolatkę przystało, pytanie było najgorsze z możliwych na dzień dobry... ale stało się.

Plecy się odwróciły... i uważnie wpatrzyły piwnymi oczami w moje zielone...
- Tak, Beata … z Obornik...
i uśmiechnęły się, tak jak wtedy, kiedy jeździliśmy na rowerach :D

Tak to jest, wehikuł czasu przeniósł nas, ale rozmawialiśmy już swobodniej niż kiedyś.
Oboje ucieszyliśmy się z tego spotkania, powiało niewinnością, świeżością, choć wyglądamy inaczej niż kiedyś, odniosłam wrażenie, że pamiętamy w sobie te dawne postaci.

Wracałam do domu zamyślona. Po co opatrzność, Wielki Duch, Przodkowie – wszyscy naraz „aranżują” takie niespodzianki? Przecież mogłam być tam innego dnia, on mógł zdążyć wyruszyć konno w teren. Co do minut wyliczone spotkanie.

Zrozumiałam i poczułam, że dokonuje się we mnie zakończenie  rozdziału „niedokończowalnego” z powodów ode mnie niezależnych. Czyli: inny brunet, z którym relacja ciężka, mroczna, nie dająca się wyprasować i wpasować do archiwum wspomnień, nałożyła się w jakiś sposób na to spotkanie...

Poczułam się lekko, niewinnie:) jak na trzynastolatkę przystało. Ciężkie chmury rozpuściły się i zaświeciło słońce, prawie tak piękne jak wtedy:))) kiedy ma się trzynaście lat i wszędzie – DOKŁADNIE wszędzie jest magia i tajemnica do odkrycia.

Jestem głęboko wdzięczna i poruszona, Życie o mnie dba, a ścieżka która wije się przede mną, to ścieżka serca.










Wolontariat

Od tygodnia gościmy u nas Agę i Michała, którzy ruszyli z domu na półroczną podróż z przystankami w różnych ośrodkach i miejscach warsztatowych.
U nas w Trzech Źródłach jest to nowe doświadczenie i zaskakująco fajne:) Są ciekawe rozmowy, opowieści i pyszne witariańskie ciasto!!!! Bo Aga i Michał specjalizują się w takich potrawach zobaczcie sami: https://www.facebook.com/witarianskiesmakolyki?fref=ts

Prace, takie, co to odkładane były na nieokreślone "później" ruszyły z miejsca dzięki nim i nadziwić się nie mogę jak to się "samo" układa, kiedy jesteśmy tu sami, jeszcze przed warsztatami, bo młodzież ma sesję w Krakowie... zjawiają się dwie fajne osoby do pomocy.
Patrzę ich oczami, takim świeżym spojrzeniem i ... podoba mi się to co widzę. 

Poczytajcie i zobaczcie sami:
http://agaimichalwpodrozy.blogspot.com/



Skarpa nad miejscem ogniska, przed układaniem kamieni przez Michała.


Tu ucinam pogawędkę;) jeszcze na siedmiodniowej głodówce - bo tak nas zastali wolontariusze:)


                             I pięknie wykończone kamieniami,


                             Dziś czeka nas wspólne ognisko:)







niedziela, 17 maja 2015

Jaskinia - przepaść Macochy

Obok totalnego WIRU między warsztatami, indywidualnymi gośćmi w Trzech Źródłach, zbieraniem ziół, robieniem nalewek i soków.... znaleźliśmy czas na prawdziwą wycieczkę:)
Taką zorganizowaną, autokarem z przewodnikiem. Obiecaliśmy sobie już dawno, dawno temu zwiedzenie Jaskini Macochy w Czechach. Wyprawa udała się znakomicie! Przewodnik pan Darek utrzymywał uwagę grupy i dzielił się ogromem wiedzy i ciekawostek o Ziemi Kłodzkiej i czeskich Morawach. Jaskinia okazuje się nazywać Jaskinią Punkvy, czyli podziemnej rzeki łączącej się z jaskinią, a do macochy należy przepaść.



Jestem zachwycona! Tyle  mogę dziś na świeżo napisać. Ogromne sklepienia, stalagmity, ...tyty i stalagnaty. Dotyk duszy pra, pra, pra odczuciami kiedy dowiedziałam się, że liczy ona sobie ok 350 milionów lat....

W jaskiniach jest pra cisza, pra Moc i wilgoć Matki Ziemi, jej piękno, jej świątynia.
W zachwycie chodziłam korytarzami, doświadczałam...
i robiłam zdjęcia:)                                          






Cudowna energia tego miejsca oddziaływała na cała grupę. Dowiedziałam się, że to jedna z wielu niezwykłych jaskiń w Czechach, a niektóre łącza się ze sobą korytarzami o długości ok 40 kilometrów! Poczułam, że to początek, że trzeba tu przyjechać na dłużej i dać sobie więcej czasu...

     W jednym z korytarzy Wiktor zrobił mi zdjęcie, coś do niego mówiłam i wyszło magiczne.
Okiem wiedźmy od lat przyglądam się zdjęciom, tam wszystko widać:) Ten malutki fragment "czasoprzestrzeni" pokazuje nawet relacje osób. Po zdjęciach rodzinnych, partnerskich "widzę" i czuję, czy są razem czy tylko wyglądają. Taki przykład, dom z tabliczką na ścianie "DOM...", żeby nikt nie miał wątpliwości, a przed domem rodzinka z małym dzieckiem, tak zbita w jedną niestabilnie wyglądającą kulkę. Jakoś się trzymają.... w domu. Drugi: Pan domu niedbale oparty o framugę drzwi, trzyma ręce w kieszeniach, kilka metrów tyłem do niego stoi pani domu, jakby zasłania sobą dziecko, trzymane na rękach. Jedno spojrzenie i tak naprawdę nasza podświadomość wszystko wie, ale świadomość nie chce przyjąć, bo ego widzi ładne uśmiechy i fajne otoczenie. Wiedźma w nas - bez różnicy, czy w kobietach, czy mężczyznach - ona wie.

Zachęcam do oglądania fotografii inaczej, "okiem wiedźmy", naprawdę zdziwicie się ile niuansów można uchwycić.

Nam wyszły "przypadkowo" magiczne zdjęcia.

 
 Zazwyczaj takie "należałoby" zakwalifikować do nieudanych. Dla nas jest udane... Pokazuje mój stan i energię w tamtym momencie, no i chyba czaruję tu:)

                       I kolejne:


Poruszaliśmy się po korytarzach dość szybko, żeby zdążyć za czeską panią przewodniczką, więc zdjęcia robiłam naprawdę uwijając się. Dopiero w domu odkryliśmy te dwa. Tu Wiktor "trzyma cień", oczywiście zupełnie nie było go widać w szybkim pstryknięciu. Teraz jest i jeszcze do końca nie wiemy co oznacza.

Drogę powrotną przepłynęliśmy łódkami, w podziemnych korytarzach na lodowatych i czyściutkich wodach. Poprosiłam w niemej modlitwie o siedzenie w pierwszym rzędzie i tak się zadziało! Siedzieliśmy w kilka osób na ławeczkach w prawie zupełnej ciszy, płynąc dobre 20 minut, zachwycając się pięknem, dźwiękiem i światłem gdzieniegdzie podświetlonych toni. Tu zabronione jest robienie zdjęć, więc znalazłam w sieci jedno.



Jestem syta:) Sprawdziliśmy, można do nas przyjeżdżać, z wcześniejszym wykupieniem w biurze wycieczki. Wyjazd z Kłodzka lub Polanicy wczesnym rankiem, powrót ok 21.
POLECAMY!!!