O mnie

Trzy Źródła to magiczna przestrzeń w Kotlinie Kłodzkiej otoczona gęstwiną lasów, naturalnych łąk i majestatycznymi górami. Mieszkamy tu całą rodziną w tym dwie bernardynki i dwa koty. Łączność z Naturą daje nam poczucie ukorzenienia i głębokiego szacunku do wszystkiego co żyje na Matce Ziemi. Od wielu lat zapraszamy gości na warsztaty najczęściej szamańskie, z prowadzącymi z kraju i ze świata, oraz pobyty indywidualne, na których można doświadczyć spotkań przy ogniu, kąpieli w górskim strumieniu i sąsiedztwa dzikich stworzeń. www.trzyzrodla.pl

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Zimna woda

Kiedy przeprowadziliśmy się do Długopola Górnego w 2002 roku wynajęliśmy mieszkanie w Starym Młynie, który w czasach późniejszych zamienił się w gospodarstwo agroturystyczne. Położony jest nad rzeką Nysa Kłodzka, wystarczyło przebiec podwórko i kawałek łąki, żeby się wykapać w lodowatej - nawet latem - wodzie. Latem rzeka wygląda jak większy strumień, natomiast wiosną przy roztopach pędząca brązowa kotłowanina niesie z łatwością drzewa.
Dla nas była to okazja do całorocznych kąpieli. Biegliśmy w szlafrokach i strojach kąpielowych, na jedno poranne zanurzenie, latem czy jesienią nie było to takie szokujące. Natomiast zimą... kiedy biegliśmy przez zaspy śniegu, moje ego było sparaliżowane;) tym, że coś tu nie pasuje! Pamiętam to uczucie, za każdym razem przy zanurzeniu, jak totalny reset komputera i za chwilę gorąc w całym ciele, tuż po wyjściu z wody. Również dla sąsiadów był to widok szokujący. Poradzili sobie nazywając nas morsami, a nam ta szufladka nie przeszkadzała. Dzieci do porannych kąpieli przyłączały się, kiedy nie szły do szkoły.  Zostało nam do dziś oblewanie się zimną wodą pod prysznicem, na koniec kąpieli. Zimna woda została oswojona.
Od kiedy mieszkamy w Trzech Źródłach do strumienia mamy dalej, przez dwie łąki i leśną drogę, nie ryzykuję biegania w szlafroku szczególnie zimową porą.

Aż zapragnęliśmy mieć własne miejsce tuż przy domu, najlepiej zasilane źródlaną wodą. Wczuwaliśmy się w teren, negocjowaliśmy ze sobą, Duchami strażnikami i udało się.


                     Mała zwinna koparka i wielki dół..






 W dole wmontowana jest rura, którą można wypuścić w razie potrzeby wodę do rowu odwadniającego.



Do budowy ścian użyliśmy lokalny kamień - łupek, piękny z srebrnymi nitkami. Zbieraliśmy go przez lata, czując, że go dobrze wykorzystamy.




Z lewej strony w rogu znajduje się dopływ źródlanej wody, która ciurka sobie powolutku przez otwór kamienny, z prawej mały odpływ dla przelewającej się. W ten sposób może nie zamarznie zimą.




Tak się prezentuje napełniony wodą. Słupki są "niezbędne", do gimnastyki - Wiktor mi zademonstrował, oraz gdy przyjadą małe dzieci, są tak sprytnie pomyślane, że z łatwością montuje się między nimi tyczki i ogrodzenie gotowe.



Woda jest lodowata! Prawie zatrzymuje oddech, ta w Bajkale była cieplejsza:) Nie mniej korzystamy z przyjemnością z orzeźwiających ciało i ducha kąpieli, całą rodziną, każdy o innej porze dnia, bez względu na pogodę.






niedziela, 29 czerwca 2014

Magiczna codzienność i jak sobie o niej przypomniałam

Codzienność jest święta. I basta:)
Pamiętam jedną z ceremonii - warsztatów i tłum ludzi poszukujących, a wśród nich ja i Ania. Obie miałyśmy dziwne wahania - iść - nie iść - na ten warsztat, i jakoś tak z tego wahania poszłyśmy... Na salę wkracza prowadzący i UPS "co ja tu robię"? pytam siebie...
Tak się "jakoś" zdarzyło, że nie zobaczyłam go wcześniej na zdjęciu.. a tak mam, że czuję COŚ widząc zdjęcie, czyli "czy nam z tą osobą po drodze, czy lepiej nie" i w tym konkretnym przypadku byłoby: "lepiej nie", gdybym wcześniej zobaczyła zdjęcie. Skoro jednakowoż nie zobaczyłam, uznałam to za znak, po coś tu jestem. Pamiętam zapadanie się w siebie, sny - wizje, które męczyły, jak w zamkniętym, ciasnym pomieszczeniu i nagle jasny wyraźny obraz Wiktora, jego śmiech, kiedy razem szykujemy śniadanie i głos "codzienność jest święta". Małe oświecenie! Co ja tu robię? gdy w pachnącym domu, przy pachnącym lesie czeka na mnie święta codzienność, którą tak naprawdę uwielbiam i wciąż kreuję od nowa!  W połowie naszej przygody Ania pierwsza zaczęła wymykać się na zewnątrz, ja nieśmiało dołączałam do niej. Nieśmiało... bo z jakiegoś powodu nie umiałam podjąć decyzji o opuszczeniu tego miejsca w połowie właśnie. Skoro nie umiałam tego zrobić, poczułam, że mam zaufać sile rozmachu Ani, która doszła do tych samych wniosków w trakcie warsztatu, ale w waleczno - buntowniczy sposób. Wróciłyśmy do domu, czując ogromną ulgę i wdzięczność za to doświadczenie. Byłyśmy obie w zgodzie z sobą i zostałyśmy też w naszej decyzji uszanowane przez organizatorów.  Teraz wspominam tamte zdarzenie z przyjemnością. Jak czułam się daleko, jak natychmiast pragnęłam wrócić do swojego miejsca na Ziemi! Co mnie się wcześniej nie zdarzało, bo dotąd siła jakaś ciągnąca, emanująca gdzieś z mojego środka, kierowała na spotkania z ludźmi, na warsztaty i leśne przygody. Wracałam zawsze z przyjemnością, ale również z pomysłem na kolejne wyjazdy. Teraz jest inaczej. Jakby całe bogactwo, ogrom duchowych, szamańskich doświadczeń mam ze sobą, zawsze... to tak, jakby uruchomił się magiczny mikroskop - w dodatku zwalniający czas, w związku z czym widzę i dostrzegam więcej i jakby wolniej. Nie ma potrzeby ruszać daleko, co krok w każdej kropli zwisającej ze świerkowych igieł, w smugach mgły i świetle świetlików jest wszystko - wszystko to CZYM postrzegam mój wszechświat.
Żeby widzieć i czuć więcej wystarczy odejść od bodźców zewnętrznego świata i zanurzyć się w sobie, najlepiej w otoczeniu przyrody. To tam, w samym środku jest nasza orenda do odkrycia, nasza jedyna w swoim rodzaju, największa tajemnica i kompas jednocześnie.

W zeszłym roku dane mi było pojechać nad Bajkał, choć ciężko ogromnie mi było wyruszyć, wiedziałam, że jest to nieuchronne po śnie w którym z ogromną prędkością pędziłam łodzią, siedząc w niej tyłem. Woda prawie granatowa rozchlapywała się dookoła, a ja mogłam tylko zamknąć oczy i czekać, dopłynęłam w tym śnie do wyspy, i tu usłyszałam dźwięki szamańskiego bębna. prowadzona nimi doszłam do piwnicy, w której siedziała kobieta, miała jedno oko patrzące wyraźnie na mnie, a drugie szalone, nieustannie kręcące się, jakby widziało WSZYSTKO.

Tak jak we śnie droga była długa i męcząca,  choć już podróżowałam koleją transsyberyjską, z przyjemnością,  to tym razem było inaczej, mogłam tylko zacisnąć oczy i przeczekać, ale to historie na inny czas:)


                                     Nad Bajkałem

Teraz przyszło do mnie wspomnienie jednego ćwiczenia, właśnie z tych warsztatów. Dobraliśmy się w pary, ja byłam z Alfinur, piękną Tatarką i tak gdy jedna ma zawiązane oczy, druga jest aniołem stróżem. Zadanie polegało na tym, aby doświadczać świata bez wzroku, poczuć się częścią przyrody przy czujnej opiece aniołów, a dla chętnych w którymś momencie istniała możliwość wypowiedzenia na głos intencji - dotyczącej prawdziwych sytuacji w życiu - oraz celu jaki w naszym marszu z zawiązanymi oczami chcemy osiągnąć. Marsz miał pokazać nam jaka energia towarzyszyć nam będzie w realnym świecie, podczas realizacji tego celu, czy uda się nam go osiągnąć, docierając w tym ćwiczeniu do wybranego miejsca w przestrzeni. Ajna - prowadząca,  podała nam taki przykład: na głos powiedziała intencję - wyjazd za granicę i idąc w kierunku drzewa, które obrała jako cel  weszła w totalne błoto. W ten sposób została ostrzeżona, że sprawa jest grząska i rzeczywiście okazało się to prawdą po czasie, ale i cel osiągnięty - bo do drzewa w tamtym ćwiczeniu dotarła.
I tak ruszyłam pierwsza z zawiązanymi oczami. Ciepły piasek i modrzewiowe szyszki szeleściły pod stopami, z jakiegoś powodu już teraz chciałam "poczuć" i osiągnąć cel. Powiedziałam intencję, ale sama w środku czułam fałsz... że to nie o to mi chodzi, ale na ten moment wydawało się, że tak jest dobrze i MUSI się udać dotrzeć do Bajkału, co będzie oznaczało, że uda się też w uzgodnionej rzeczywistości. Ruszyłam dziarsko... bo przecież mam doświadczenie w chodzeniu z zawiązanymi oczami z warsztatów Sergieja w Trzech Źródłach.. :) za jakiś czas zatrzymały mnie dziwne posapywania, poczułam gęstą energię wokół i ciepło, wiedziałam, że nie bardzo mam jak iść. Zapytałam mojego anioła stróża (co nie do końca było zgodne z instrukcją, mieliśmy obyć się bez słów...) Alfinur szepnęła rozbawiona, że to krowy przyszły się paść... no tak. Wydawało mi się, że zgrabnie je wymijam i ruszam oczywiście dziarsko dalej, brnęłam i brnęłam w piasku, czując już tusz tusz zapach Bajkału - bo on pachnie przepięknie! i Mewy tak głośno krzyczały i bam! Poczułam rękę Alfinur na czole o mało nie walnęłam w słup! w słup?! skąd słup? macam, sprawdzam dźwięki zdecydowałam, że zbłądziłam, zmieniam kierunek i brnę dalej. Znowu posapywania, ale inne tym razem, nic to - przecież cel - muszę iść dalej! Mocno zmęczona poczułam, że trzeba się zatrzymać i zastanowić, czy to aby na pewno jest ten cel do osiągnięcia. Wyciszam się na ile mój rozbiegany umysł potrafi. Jeszcze raz powtarzam na głos swoją intencję z impetem wstaję i BUM! Tym razem mój anioł stróż nie zdążył i walnęłam z mocą w drzewo...
To był kres. Powiedziałam, że to znak, i zdjęłam opaskę z oczu. Do jeziora było może piętnaście kroków, a ja przez ten czas kręciłam się w kółko. Alfinur z przejęciem opowiadała mi, jak to pilnując mnie obserwowała cała grupę, zauważyła, że tylko do mnie podeszło stado krów i dokładnie obwąchało, później kilka psów też tylko do mnie... dokładnie wąchało moje nogi, gdy stałam i nasłuchiwałam gdzie iść dalej.


                         

Przyszła kolej na Alfinur. Kiedy ja już wyciągnęłam swoje wnioski, patrzyłam jak ona robi dokładnie to co ja wcześniej. Mówi na głos intencję i za wszelką cenę chce się dostać do Bajkału. Było to z tego miejsca podwójnie znaczące dla mnie. Mimo, że jak mi powiedziała, dokładnie wsłuchała się we wszystkie dźwięki pilnując mnie i orientuje się w terenie,  pobłądziła tak jak ja. Kręciła się w kółko, jednak  znalazła i rozpoznała płot, po którym zbliżyła się do wody. Tuż przed jeziorem usiadła, powiedziała na głos, że nie da rady, a ja anioł stróż szepnęłam "nie poddawaj się"... i usłyszała skuter wodny... i z radością wpadła do Bajkału.
Kiedy opowiedziałam swoją historię siedząc później z grupą w kręgu, powiedziałam, że przeżyłam jedną z ważniejszych lekcji. Doświadczyłam jak mocno można się zafiksować na celu i przegapić niezwykłe magiczne momenty po drodze. Tyle pięknych chwil mi umknęło niezauważonych! Krowy mi o tym mówiły;) a ja nie słyszałam, potem psy, a ja gnałam. Poczułam tak mocno, jak to możliwe, ze śliwą na czole po uderzeniu w drzewo, że WSZYSTKO W DRODZE JEST WAŻNE. Droga weryfikuje, czy wybraliśmy prawdziwy cel, czy jesteśmy gotowi sprostać jego realizacji...

I tak, udaje mi się teraz coraz częściej, być obecną, czuć wszystkie magiczne chwile, słuchać wiatru i kruków, częściej BYĆ niż wymyślać cele, bo codzienność jest święta i basta.




czwartek, 26 czerwca 2014

Historie wysłuchane


 Nocne opowieści przy piecu w betlejemce, czy ognisku w lesie mają niezwykłą moc. Wyciekają z nas,  gotowych się nimi dzielić i przeżywamy je wspólnie na nowo. Z zachwytem słucham zawsze, tego, co prawdziwie doświadczone i z namaszczeniem przyjmuję. Ten kto się decyduje na osobistą opowieść jest jak bohater, bohaterka, oto uchyla rąbka swojej tajemnicy, nazywa to co było schowane, wybrzmi to strunami głosowymi, zamknie w słowach i wypuści na wolność.  Niektóre historie zostają ze mną na długo, delikatne i intymne, jak tajemnice, inne wędrują dalej w świat, zbyt cenne, aby zachować tylko dla siebie. Pomyślałam, że to jest doskonałe miejsce do tego, aby się nimi dzielić, ponieważ często zdarza się tak, że goście nie widzą w swoich historiach "niczego nadzwyczajnego", natomiast ja widzę, czuję i szanuję.
Las delikatnie szumi, koziołki sarny poszczekują ostrzegawczo, intensywne zapachy letniej nocy prowadzą przez biblioteki wspomnień i  historie wracają.
Najpierw pojawia się postać, widzę twarz, gesty, mimikę twarzy, potem słyszę głos, charakterystyczne pociągnięcia nosem, często powtarzane słowa, śmiech - jedyny w swoim rodzaju.

I Tak pojawił się Maniek. Znaliśmy go jeszcze z czasów Żmigródka, kiedy prowadziliśmy firmę skupu surowców wtórnych. Maniek współpracował z nami, prowadził z braćmi własną firmę. Szczupła, zgarbiona sylwetka, wydawała się drżeć w bezruchu, dlatego Maniek nieustająco się ruszał, nie koniecznie z wigorem, raczej monotonnie i konsekwentnie. Każdy z braci wyglądał inaczej, kiedy przyjeżdżali do nas miało się wrażenie, że to grupa nie podobnych do siebie znajomych. Maniek wyróżniał się tym, że w roboczym ubraniu wyglądał jak menel, z wąskimi oczami na długiej, pociągłej twarzy i potarganymi włosami. Kompletnym zaskoczeniem okazał się fakt, że to on jest szefem, któremu wszyscy ufają. Mówił niedbale, szybko i jednocześnie monotonnie, tak jakby to, co opowiada było normalne i pewnie nie interesujące, jakby chciał mieć swoją wypowiedź za sobą. Pogodne usposobienie i umiejętność słuchania mogła wzbudzać mylne wrażenie, że oto człowiek potulny i spolegliwy, a on w taki sam monotonny sposób wyrabiał sobie opinie i konsekwentnie, często wbrew opinii innych ludzi,  potrafił realizować postanowienia.

Maniek Przyjechał do nas po latach, odnalazł nas, bo wspominał, że fajnie się z nami rozmawiało na magiczne tematy, a właśnie magii mu brakowało do rozwiązania swojego kłopotu. I Tak przy ziołowej herbatce i trzaskającym ogniem w piecu historia popłynęła w przestrzeni.
Zaczęło się tak: firma podzieliła się i każdy brat zarabiał  na siebie, co było Mańkowi na rękę. Przy nim została mama (tato dawno temu zmarł) i dwie siostry, a gdy zaszła potrzeba, bracia się ze sobą dzielili i pomagali jeden drugiemu. W tym czasie Maniek poznał dziewczynę, wiedział, że nie jest to "materiał na żonę", bo "siedziała z nim kiedy za nią płacił", ale wprowadziła się z kilkuletnią córeczką i tak zostało. Mężczyzna poczuł się odpowiedzialny i tym bardziej zaczął dbać o dom. Zdarzyło się  większe zlecenie przy którym bracia znowu pracowali jak jedna drużyna, ale zamiast zyskać na sprzedaży złomu... tracili nie rozumiejąc dlaczego,  bo zapłaty było coraz mniej, a nakładów i roboty więcej. Przyszły koszmarne święta, nie było na prezenty, ledwo starczyło na jedzenie, a panna z dzieckiem zagroziła, że się wyprowadzi. Maniek był zrozpaczony...  Tu następuje zwrot w opowieści - jakby wewnętrzny wojownik podejmował decyzję i tak nasz bohater zdecydował się sprawdzić swojego odbiorcę towaru, czy ten aby na pewno jest uczciwy. Kiedy z cała pewnością przekonał się, że waga na którą wjeżdża się ze złomem i potem na pusto - po rozładowaniu towaru - była w jakiś sposób tak regulowana, że wskazywała nieprawdziwą wagę, nie korzystną dla sprzedających, za to bardzo korzystną dla kieszeni kupującego złom. Maniek, uczciwy i pogodny człowiek wkurzył się mocno, na taką perfidną niesprawiedliwość, ale po swojemu, wiedział, że drogą urzędową niczego nie wskóra.  Zaczął dowiadywać się od ludzi, co może zrobić, żeby wagę wyregulować tak, żeby tym razem wskazywała to, co Maniek zechce. Wystarał się o aparaturę napędzaną pilotem, tak, że mógłby odczytem na wadze zdalnie sterować siedząc za kierownicą samochodu. Należało w tym celu jedną część zamontować przy aparaturze wagi w portierni i to wydawało się niewykonalne. Na ogrodzonym terytorium złomowiska,  właściciel wypuszczał na noc cztery groźne psy. Karmienie ich smakołykami nie przyniosło efektu, były głośne i nieprzejednane. Maniek nie poddał się, zaczął dopytywać ludzi co zrobić, żeby nie pogryzły go ostre psy i tak od starszych ludzi usłyszał, że kiedy smalcem z psa posmaruje podeszwy butów żaden pies nawet na niego nie szczeknie. Wszyscy bracia się z niego śmiali, mówili że to bajki dla naiwnych,  a on przez długi czas zbierał potrącone przez samochody na drogach, martwe psy i na swoim złomowisku wytapiał z nich smalec...
Z duszą na ramieniu w wysmarowanych smalcem butach przeszedł przez płot, powoli wszedł do portierni i zamontował urządzenie. Myślał, że miał szczęście i właściciel tej nocy nie wypuścił psów, z ciekawości przeszedł wolno obok ich legowisk kompletnie zaskoczony zobaczył, że psy są, nie wychodzą ze swoich bud i siedzą cicho obserwując go....

Maniek odrobił na "swojej wadze", tyle na ile go oszukano, po czym skończył współpracę z właścicielem złomowiska. Historię opowiedział mi mimochodem, przechodząc do meritum - problemów z panną z dzieckiem... to ja dopytywałam o szczegóły, jak się dowiedział o oszustwie skąd wziął smalec...  a on zaskoczony, że wzbudził moją ciekawość,  spokojnie dopowiadał.
 Nie oceniam osobistych historii - tak jak człowieka - zapisuję w czasoprzestrzeni jako wielobarwną część tajemnicy, wycinek który dane mi było dotknąć.

Na koniec dodam, że moc i magia zadziałała - a w tym przypadku to Mańka zaangażowanie i modlitwa. Panna przestała go szantażować, pić i imprezować nie przestała, ale jej córeczka uniknęła domu dziecka zostając pod opieką Mańka jego mamy i sióstr.


poniedziałek, 23 czerwca 2014

Zmiany

Wszystko ma swój czas...
Pamiętam kiedy pierwszy raz przyjechałam TU, mój zachwyt, wzruszenie kiedy tylko stanęłam na Ziemi... wiedziałam, całą sobą czułam że właśnie znalazłam moje miejsce.
Z niezwykłą troską i ostrożnością wsłuchiwałam się we wszystkie znaki, głosy. Przyjeżdżaliśmy wtedy na kilka dni, bo mieszkaliśmy wtedy jeszcze w Żmigródku.
 Pamiętam raz, nad ranem sen o kamiennym korycie, do którego przychodziły zwierzęta...a kiedy wstałam (bo kładę się później i w związku z tym później niż Wiktor wstaję;) wtedy rano... Wiktor powiedział, że ma dla mnie niespodziankę i pokazał mi kamienne koryto, które odkopał w zboczu górki.
Wspominam też ostrzegawcze pomruki, czy je czułam, czy słyszałam - nie wiem... mówiłam Wiktorowi, ze Duch Lasu nie jest zadowolony, że tak zagarniamy przestrzeń, nie umiałam mu wytłumaczyć, że chodzi o koszenie, o energię taką może zbyt męską - zapanowania nad terytorium, że to za szybko się dla Nich dzieje... Tego samego popołudnia mój mąż poważnie zranił się w palec - kosząc trawę.
Raz odwiedziła nas Mgła... to nie była zwykła mgła.. dzieci krzyczały, że coś idzie.. i szło, wyglądało jak sunąca biel... nie przeźroczyste smugi, tylko bardzo konkretna skondensowana biel, mająca swój wyraźny początek. Otoczyła nas na naszym pagórku, jak ogromna, zasłaniająca sobą wszystko pierzyna, tak że poczuliśmy się sami na świecie:) nawet dźwięki były odcięte... jakby wszystko oprócz niej nie istniało. My staliśmy na swoim przyczółku zupełnie wyraźni, bez żadnych mglistych smug, może tylko zauroczeni, w oczekiwaniu co będzie dalej. Nie wiem jak długo to trwało, dzieci się znudziły, a ja stałam i patrzyłam na nią, ciekawa tak jak Ona nas:) i odeszła po jakimś czasie - nie rozpłynęła się, jak to robią mgły, a  wycofała i odeszła.
Mogło się nam wydawać, bo to jedna taka mgła? Może w górach tak już jest? Ale gdy następnego dnia poszliśmy do sąsiadów po jajka, pytali nas jak się czuliśmy, bo oni widzieli jak nas "chmury" odcięły, mówili, ze czegoś takiego nigdy nie widzieli.
Tyle niezwykłych magicznych chwil się zadziało przez te wszystkie lata, a my jakby okrzepliśmy w tym. Mamy już wypracowany sposób postępowania z Duchami tego miejsca, i jakąś wewnętrzną zgodę na zmiany w otoczeniu. Z jednej strony nie ma wyjścia, bo wycinki w lasach państwowych się nie przeskoczy. Chodzę więc po lesie i mówię do drzew, że zostaną wycięte... żeby się przygotowały.
Niektóre udaje nam się ratować - piszemy na nich GNIAZDO i dogadujemy się z leśniczym. Wszystkich nie uratujemy... lasy państwowe "uprawiają" drzewa, więc prędzej czy później jest jakaś wycinka. Leśniczy swój chłop:) można się dogadać, ale swój plan ma odgórny i musi wykonać.
Poza tym tartak za strumieniem, całe lata stał opuszczony, teraz od kilku lat hula i trzeszczy... Właściciel na naszą prośbę wygłuszył silniki i hale na ile się dało, ale w górach głos jakby miał swoje korytarze, po których wędruje. Teraz kiedy leżę nad wodą wsłuchuję się w te pomruki i czasem wychodzi z tego całkiem harmonijna muzyka:)
Nasza przestrzeń też ulega przemianom. Betlejemka od przaśnej chatki z klepiskiem i drabiną na poddasze, przemieniała się kolejno w chatkę z posadzką kamienną i wejściem na poddasze od zewnątrz, aż po budynek z jadalnią, elektrycznością i schodami na górę. To także moja osobista przemiana. Betlejemka - kuchnia to miejsce, gdzie czuję się najlepiej, to tu suszę zioła, gotuję syropy na zimę. Tu pachnie drewnem i lasem. Tu przeżywałam OGROM emocji przez wszystkie lata, czy to na warsztatach, kiedy uczestniczyłam, albo gotowałam,  czy kiedy sama przebywałam tu dłuższy czas. Powstawały wtedy amulety, przedmioty mocy,  odbywały się rytuały i ceremonie. Jeszcze w uszach brzmią rozmowy, jeszcze czuję pożegnalne uściski, bliskich mi osób i zapachy ... I jest to gdzieś w mojej podświadomej bibliotece, bo miejsce jako takie - już oczyszczone. Betlejemkę tę starą pożegnaliśmy.

            Ja i Ania kiedyś w Betlejemce na poddaszu - przyłapane na pogaduchach:)

                             A tak wyglądało wyburzanie....

Z wdzięcznością pożegnaliśmy to co stare. Wszystko ma swój czas i miejsce, tak jak zmienia się wiedźma, zmienia się też jej kuchnia:)


    A tu został się jeno piec, porządnie osadzony na fundamencie...

Nowe pokoje, wielkie okna i zdaje się my:) jak nowi. We frontowe kolumny postanowiliśmy schować "naszą historię", spisałam wszystko w skrócie - od samego początku jak to wyruszyliśmy w nieznane szukać swojego miejsca na Ziemi, jak zaczynaliśmy tu - pionierzy, wszystko od początku z radością i entuzjazmem,  dodałam nasze rodzinne zdjęcie i umieściliśmy wszystko w szczelnie zamkniętym pojemniku - DLA TYCH CO PRZYJDĄ PO NAS.

                                                                        Historyczny moment




Teraz wciąż jeszcze trwają prace i powstaje kompletnie NOWE - inne energetycznie miejsce. Chodzę i próbuję się wczuwać;) w sobótkowy wieczór, w przerobionym staro-nowym piecu paliłam i rozkoszowałam się zapachami i herbatą. Jeszcze nie wiem co przyniesie to nowe, jakie doznania, jakie smaki, bo wszystko się zmienia w odpowiedniej czasoprzestrzeni, ale mam zaufanie, że przychodzi dokładnie to co przyjść powinno.





piątek, 20 czerwca 2014

Noc Świętojańska


Mam takie poczucie, że od dzieciństwa ta noc do mnie jakoś przemawiała, magia czerwca i czereśnie zakładane za uszy:) Oczywiście wyprawy do lasu i na oszałamiająco pachnące łąki, kiedy po burzy z mokrymi włosami i w mokrej sukience wracało się do domu - zwłaszcza w Boże Ciało. Czerwcowe ogniska i bieg po lesie w poszukiwaniu kwiatu paproci:) Naprawdę byłam pewna co najmniej kilka razy, że słyszałam i widziałam świtezianki!
Dla mnie czerwiec i grudzień to miesiące gdzie czuję najgłębiej tajemnicę - ukrytą ale w jakiś sposób w te magiczne miesiące, odczuwalną wszystkimi zmysłami, zwłaszcza tymi magicznymi:)

Wiele/u z nas to czuje, i czuło już w dzieciństwie, zanim święto to na nowo stało się modnym i obchodzonym. Przesilenia mają MOC i tyle.

Nie zawsze udawało się nam świętować w magiczny, zaplanowany sposób. Bywały w tych dniach wyjazdy zarobkowe, na których wieszczyłam, czy szłam z pochodniami do Świętojańskiego Ognia, rozkręcałam imprezę z innymi wiedźmami, czy z okazji wystawy Kobiety Mocy, przeprowadzałam rytuał z bębnem, nie mniej ZAWSZE działo się coś magicznego, co napełniało mnie tą głęboko odczuwalną mieszanką satysfakcji i radości.

Dziś przypomniała mi się jedna z tych magicznych u nas w Trzech Źródłach.







Kilka lat temu po rozmowie z Don Carlosem Barriosem szamanem Majów, doszłam do wniosku, że Duchom Przyrody w Trzech Źródłach przydałby się rytuał Ognia. Zaczęliśmy na 20 dni przed nocą świętojańską. Liczba 20 u Majów ma szczególne znaczenie, określa tyleż świętych sił działających w przyrodzie - tyle ile palców u rąk i nóg, 10 sięga kosmosu, 10 sięga ziemi. Don Carlos powtarzał, że to co pochodzi od Majów jest praktyczne i proste, jeśli coś jest skomplikowane - z całą pewnością nie pochodzi od Majów. Tak też to czułam, kiedy przechodziłam praktyki prowadzenia Ceremonii Ognia.

Przez 20 dni paliliśmy w specjalnie przygotowanych dwóch miejscach, na zmianę po 20 białych świec.  Doglądaliśmy Ognia, by wszystkie świece były wypalone - czyli nasze modlitwy przyjęte.
21 czerwca wypadała pełnia i kumulacja naszego rytuału. Najpierw w pierwszym z miejsc przygotowaliśmy ceremonię Ognia. Do tego celu musi być specjalnie przygotowana przestrzeń, uprzednio okadzona i oczyszczona. Usypuje  się z cukru dwa okręgi, zewnętrzy, wewnętrzny, następnie strzałki odpowiadające kierunkom stron świata. Kaszka kukurydziana wypełnia wewnętrzny okrąg - symbolizując Matkę Ziemię. Na każdym z kierunków umieszcza się pięć świec - czyli w sumie 20, w ten szczególny wieczór świece były białe, w inne ceremonie Ognia świece odpowiadają kolorom kierunków świata na kole mocy.
Drewno do Ceremonii Ognia musi być czyste - czyli bez gwoździ czy farby. Po modlitwie z przywołaniem kierunków rozpalamy ognisko. Przychodzi czas na przywołanie wszystkich 20 świętych sił. Polega to na tym, ze zaczynamy od opiekuna dnia wg kalendarza Majów i gdybym dziś robiła ceremonię Ognia zaczynałabym od Kame (dziś 4 Kame). Swoją drogą niezwykła to by była ceremonia, bo Kame otwiera drzwi, które normalnie są zamknięte, czyli zasięg modlitwy i ceremonii byłby jeszcze głębszy i o mocnych podstawach - bo liczba 4 - to podstawa piramidy.
Dalej wzywamy każdą z sił według ich kolejności w kalendarzu. Należy przy tym być uważnym, nie wolno prowadzącemu pomylić kolejności, to zły znak i nieprzyjemne konsekwencje. Przy każdej z sił należy wezwać ją wraz z wszystkimi mocami jakie ona z sobą niesie i zawołać ją 13 razy - tyle ile głównych stawów w ludzkim ciele i "tygodni" w kalendarzu Majów. Przy czym nie jest to poważne i groźne wydarzenie, raczej podążanie za energią, bo każda ceremonia jest inna.
 Podczas przywoływania jestem zanurzona w jakiejś innej czasoprzestrzeni, jak w pachnącym oceanie energii płynę, nazywając to co się wokół pojawia, tak jakby słowa przepływały tylko przeze mnie i rozprzestrzeniały się tak, jak wskazują strzałki usypane z cukru - łącząc się z modlitwą przy świętych ogniach na całym świecie.
 Po zakończonej Ceremonii Ognia niewolno w żaden sposób dogaszać płonących czy żarzących się gałązek, Don Carlos mówił, że to święta przestrzeń, która tętni Duchem i w związku z tym jest całkowicie bezpieczna i uzdrawiająca dla otoczenia.



                      Przed jedną z Ceremonii Ognia



Wtedy po zakończeniu całego, długiego procesu w jednym miejscu, poszliśmy do drugiego - miejsca naszego ogniska, przy którym zwykle odbywają się spotkania i ceremonie... i tu nam dech zaparło... nigdy w życiu nie widzieliśmy tylu świetlików w jednym miejscu na raz!!!! Las wyglądał jak jeden przepięknie poruszający się lampion, światełka jak w delikatnym tańcu przenikały się i mijały, sprawiały, że każdy listek, źdźbło trawy i każdy kawałek kory ożył!  Staliśmy wzruszeni i oszołomieni, a wokół wszystko świeciło i tętniło świętojańską magią i zdaje się radością.  Usiedliśmy w celebracji bo magiczne momenty należy smakować TU I TERAZ.
Drugą tego dnia Ceremonię Ognia skończyliśmy nad ranem. Byliśmy w środku całkowicie pewni, że manifestacja świetlików nie była przypadkowa, jakbyśmy w ten sposób doświadczyli swego rodzaju porozumienia z bogactwem otaczających nas istot i było to porozumienie pełne miłości i radości.
Taka jest właśnie magia Nocy Świętojańskiej.


niedziela, 8 czerwca 2014

Zielone Świątki

 Tak do końca nigdy nie wiedziałam co to za święto, ale od lat zaobserwowałam, że odczuwam w tym dniu szczególną, delikatną energię i dopiero np. wieczorem dowiadywałam się, że dziś Zielone Świątki. Zesłanie Ducha Świętego, dla mnie oznacza to, że energia lekka, duchowa, oświeceniowa spływa niekoniecznie tego dnia, ale w okolicy tych kilku dni na Ziemię – na nas.

Nasi przodkowie czcili ten dzień na zielono, stąd też nazwa, od wieków kościół starał się podobnie jak śmingus-dyngus, czy topienie marzanny, wykorzenić „pogańskie” zwyczaje, zakazując odczyniania (oczyszczania) domostw zielonymi gałązkami brzozy. Nie udało się :) a co ciekawe, teraz głównie kościoły są przyozdabiane, może one najbardziej potrzebują oczyszczenia.

Wiosenne święto należało do młodych. To panny obchodząc gospodarstwa obijały brzozowymi gałązkami obejście, sady, zwierzęta gospodarskie, dla oczyszczenia przed złymi mocami i przyciągnięcia urodzaju. Na Ukrainie zachowały się pieśni np. „Idut diewcziata”, które młode panny śpiewały obchodząc razem wszystkie zagrody we wsi. Wieczorami zbierano się przy pasterskim ogniu, obowiązkowo należało zjeść jajko, czy to jajecznicę na ogniu, czy gotowane, bo ono również ma właściwości oczyszczająco – ochronne. Przy tej okazji odbywały się inne uroczystości jak pasterskie otrzęsiny, czyli pasowanie na pasterza, przepędzanie wystrojonego, najładniejszego byka po pastwiskach (w późniejszych czasach również po wsiach i miastach), czy wybieranie spośród młodzieży królowej i króla Zielonych Świątek. Były tańce i śpiewy przy Ogniu, który zwał się również sobótkowy i nierzadko płonął do świtu.

W Trzech Źródłach od kilku lat dla rodzinne świętujemy ten zielony dzień. Obowiązkowa jest oczyszczająca kąpiel pod gwiazdami, w noc poprzedzającą Zielone Świątki, wodę z dodatkiem specjalnych ziół gotujemy w kotle. Uczucie jest niesamowite! Kąpiel nigdy nie jest za gorąca, bo wieczory w górach są raczej chłodne, często też obijamy się moczonymi w wodzie gałązkami brzozowymi, tak jak to robili od wieków nasi Przodkowie. No i ten WIDOK!!!!!! gwiazdy nad głową – te spadające też, zapach dymu spod kotła i ziół w wannie, trzaski płonących gałązek, pohukiwanie sowy i „śpiew” derkacza... Nie ma to porównania z żadnym spa! Sprawdziliśmy:)



                      Kocioł z ziołową wodą do kąpieli



Dziś w upalny poranek poszliśmy z koszem na zioła, skrzyp polny, rekordzista pod względem zawartości krzemu, nadaje się do kąpieli i na herbaty, oraz gałązki brzozy do oczyszczenia i dekoracji. Dyszące z upału bernardynki leniwie sunęły za nami. Brzozowe gałązki najpierw proszę o pozwolenie i daję na wymianę garść kaszki kukurydzianej lub cukru, zanim zerwę do bukietu. Nasze łąki są niesamowite! Tyle zapachów i taka różnorodność ziół w wysokich, sięgających dużo powyżej kolan, trawach. Spacerujemy powoli, dostrajając się do rytmu wiosennego poranka.

W takie dni jak dziś wdzięczność wylewa się ze mnie, kiedy uświadamiam sobie jakie mam szczęście i błogosławieństwo od Przodków, że mieszkam w tak magicznym miejscu, że możemy swobodnie wykąpać się w górskim, lodowatym strumieniu nago, oczyszczając się symbolicznie z okazji święta, a potem z naręczem ziół, bukietów brzozowych, wrócić na boso do domu. 



                            Z brzozowym bukietem


Brzozowymi gałązkami nasza córka, oczyściła (omiotła) obejście, a my potem dekorowaliśmy nimi wejście do domu. Wisza teraz pachnąco w słońcu i przypominają o zapachem o jej niezwykłych właściwościach, to z kory brzozy wytapiało się niegdyś dziegieć – maść na wszystko – od smaru do piast w wozach, maści na końskie kopyta i ludzką skórę. Dym z kory brzozy wdychany głęboko, aż do wystąpienia łzawienia, skutecznie oczyszcza oczy, górne drogi oddechowe i jest skutecznym środkiem na gronkowca.


                              Ozdabiamy nie tylko wejścia:)
          

Dziś czeka nas jeszcze jedna kąpiel – tym razem relaksacyjna z innym składem ziół w kotle, kolacja przy ognisku, i noc w śpiworach na tarasie. Kto wie, może uda się zobaczyć kometę, która na pewno nie przez przypadek, właśnie w Zielone Świątki ma minąć Ziemię.



piątek, 6 czerwca 2014

Życie - Śmierć - Życie

Żeby nie przeszkadzać kociej, dzikiej mamie, ograniczyliśmy popołudniowe wizyty w betlejemce, donosiłam tylko jedzenie do miseczki. Mimo naszych działań, zapiecek okazał się pechowym miejscem dla kociej rodziny.

Dzika kotka nie pojawiła się, a maluchy Wiktor znalazł któregoś ranka nieżywe. Podejrzewamy, że coś się musiało stać matce, ponieważ wcześniej wracała co wieczór, rankiem też ją widywaliśmy, mimo ogromnego stresu związanego z ludzką obecnością dbała o potomstwo.

Mocno to przeżyliśmy. Nie musiałam zastanawiać się długo, jaki to znak, nasz majster na budowie odebrał wiadomość o śmierci teścia i moja znajoma zadzwoniła tego samego dnia z wiadomością o śmierci swojego ojca.


Przypomniałam sobie inny czas, kilka lat temu wiosną odwiedzał nas Wiatr...
Nie był to zwyczajny wiatr, bo nigdy wcześniej, ani nigdy później czegoś podobnego  nie widziałam. Usłyszałam, siedząc przy piecu w betlejemce potężny szum, kiedy wybiegłam przed budynek zobaczyłam, że tylko w jednym miejscu niedaleko naszej sali "światowida" podmuchy potężnie szarpią czubkami drzew! Rozglądałam się dookoła myśląc, że może zbliża się burza, albo wichura szaleje we wsi... a tu nic, tylko w tym jednym miejscu wieje i to z ogromną siłą! Stałam więc targana podmuchami, czując, że nie jest to zwyczajne zdarzenie i witałam się z Wiatrem. Trwało to kilka minut, tak jak się zaczęło, tak nieoczekiwanie i szybko ustało. Innym razem znowu nas odwiedził, tym razem byliśmy z Wiktorem na zewnątrz, oboje widzieliśmy i słyszeliśmy dokładnie moment w którym się pojawił, szarpiąc zapamiętale drzewa, jak i chwilę kiedy się oddalił. Wyglądało to trochę przerażająco, w oddali drzewa stoją spokojnie, a tu blisko są szarpane z dużą siłą we wszystkie strony!
Ja już spokojniej, ale z respektem patrzyłam na zjawisko mówiąc: "to Wiatr nas odwiedził".

Któregoś kolejnego dnia, cała rodziną porządkowaliśmy teren, została tylko sterta świerkowych gałęzi do spalenia, jeszcze z zeszłego roku naskładana przy przymusowej "redukcji" lasu. Wiktor wykonywał masaż,  ja zajęta gotowaniem poprosiłam syna, o to by się tym zajął. Kacper wziął zapałki i poszedł.  Za kilka chwil usłyszałam Wiatr.... byłam przerażona, miałam nadzieję, że nie zdążył rozpalić ... Niestety... kiedy dobiegłam na miejsce podmuchy dziko szarpały drzewa i płomienie. W kilka chwil ognisko stało się ogromną pochodnią, i choć palone było w oddaleniu od drzew - teraz osmalało pobliskie świerki! Wiedziałam całą sobą , że absolutnie nic nie można zrobić.  Stałam jak wryta mimo pieczenia skóry na twarzy od gorących podmuchów i patrzyłam w Ogień. Lęk odpłyną, choć widziałam opalane gałęzie czeremch i świerków,  patrzyłam całkowicie skoncentrowana na płomieniach i w  jakiś sposób się modliłam. Nagle poczułam gorąc w kieszeni - to mnie wyrwało z transu, jedna duża iskra wskoczyła mi do kieszeni i lekko poparzyła, przepalając materiał. Wiatr oddalił  się tak samo szybko jak się pojawił. Staliśmy wyczerpani tą chwilą stresu nad zgliszczami tak szybko spalonych gałęzi i wtedy Kacper znalazł trzy nadpalone pisklęta....
Nikt z nas nie zauważył, że w stercie gałęzi było gniazdo.
Siadłam przybita śmiercią, chciałam zebrać myśli, gdy zadzwonił telefon... znajoma powiedziała mi, że właśnie odwieźli z mężem jej ojca do szpitala.... Tej samej nocy jej tato zmarł. 

Nie podejrzewam, ze cale to zdarzenie było po to, bym mogła jej powiedzieć, żeby się pożegnała z rodzicem. Czuję natomiast, ze była to swego rodzaju ofiara, nie wiem komu potrzebna i po co, ale las mimo ogromnego zagrożenia ocalał, ogień jakimś cudem nie rozprzestrzenił się po okolicy. Do tej pory widać na kilku drzewach ślady brązowych przypaleń.
A Wiatr się więcej nie pojawił.

Poczułam wtedy, że biadolenie "dlaczego nie sprawdziłam tych gałęzi", nie ma sensu. Życia nie przywrócę w ten sposób, jedyne co mogłam zrobić, to USZANOWAĆ ich śmierć.
 Jest to dla mnie proces żałobienia. Co jakiś czas spotykamy się z "małą śmiercią", czy to koniec przyjaźni, czy dokończenie projektu, rozstanie kochanków, czy martwe pisklęta.  Uszanowanie "małej śmierci" pozwala wchodzić, zanurzać się i wychodzić łagodnie z procesu żałoby. Daje nam jakąś świadomość - obecności śmierci, przyjaciółki życia.

Z podwędzonych kwiatów czeremchy zrobiłam wtedy magiczny olejek do masażu, który miał działanie ochronne i pachniał niesamowicie. 

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Zbieranie mocy c.d.

W noc poprzedzającą wyjście do lasu na Vision Quest,  poprosiłam o sen, uprzednio się okadzając dymem z białej szałwii.

"...jest ciemno, biegnę pełnym pędem z moją mamą i siostrą, trzymamy się wszystkie za ręce, nagle jakaś siła  wyrywa mnie do przodu i jednocześnie wciąga do siebie. lecę wysoko z ogromną prędkością  na plecach wierzgając nogami, nie mogę się obrócić, żeby coś zobaczyć i ląduję zaskakująco miękko w dziwnej jaskini, czuję jakieś sakrum, i moc w mroku.  przykucam przy ścianie, mogę tylko obserwować, jak między kamiennymi, porowatymi słupami walczą dwa ogromne węże, jeden jest czerwony, drugi błękitny. nie widzę razów, czy spektakularnych ukąszeń, to raczej przypomina taniec i nagle wiem, że wygrał ten niebieski... "

Po obudzeniu podziękowałam za sen, nie mogłam długo się nad nim zastanawiać, bo już wir przygotowań porwał wszystkie myśli.

Nawet wtedy, kiedy Sergiej dawał nam ostatnie instrukcje, mówił o przygotowaniu dwóch pomocników - węży, nie zwróciłam uwagi na zbieżność. Dopiero w lesie na miejscu, kiedy moją pierwszą czynnością po rozpaleniu Ognia, było wyrzeźbienie na specjalnie wybranych kijach głów i ogonów tak, żeby przypominały węże zatrzymałam się osłupiała. Węże leżały z dwóch stron "teki" - miejsca dla Dziadka Ognia, służyły nam do poprawiania "poduszki" dla Ognia, i generalnie do dbania o to by płonął. W skrajnym przypadku miały być ratownikami, gdyby okazało się, że nazbierałam drewna za mało, lub gdybym przysnęła i po obudzeniu zastała sam żar, to one miały przywołać uśpiony Ogień, zanim sięgnę po przygotowane w oddaleniu gałązki.

Świerki oświetlane przez ciepłe światło płomieni, zdawały się większe i tworzyły jakby energetyczne schronienie. Czułam się od razu jak w innym wymiarze, z entuzjazmem i radością mówiłam do Ognia, zapadałam się w siebie, obrazy z przeszłości najpierw pokazywały się gdzieś we mnie, abym mogła o nich opowiedzieć. Zdarzenia nie przychodziły chronologicznie, ale wracały imiona koleżanek z przedszkola, pań wychowawczyń, kucharek czy sąsiadek!! O których kompletnie na co dzień nie pamiętałam! Każde zdarzenie, które niejako przychodziło, czułam i widziałam z zaskakującą precyzją. Większość dotykała wczesnego dzieciństwa, relacji w przedszkolu i szkole, a najdziwniejsze jest to, że mówiąc - widziałam wszystko z zupełni innej strony niż do tej pory... Wspomnienia wychodziły z zakamarków i pokazywały mnie, nie tak krystaliczną, jaką się widziałam, jaką myślałam, że dobrze pamiętam. Było to kompletnie zaskakujące, tak jakbym otworzyła jakiś kanał z filmami, o których istnieniu nie wiedziałam! Zaczął we mnie w środku dudnić głos potępiający... "...tak taką się próbowałaś wykreować, a prawda jest taka, że już w szkole ktoś płakał przez ciebie..." poczułam to, te wszystkie myśli wręcz fizycznie, osłabiająco - ale podłożyć trzeba przecież, wstać po kolejną porcję patyków... nie było ucieczki, głos się nasila i obrazy przychodzą kolejne. Oczy zmrużone, ciało w ciemności jak w bezwładnym transie, podkładałam załamana tym, co odkrywałam z każdą chwilą na swój temat, aż zdałam sobie sprawę, że milczę! Że w tym krytycznym momencie, kiedy siebie linczuję, nie mówię tego do Ognia! To było jak wybawienie, jak przerwanie tamy. Tak, wyznałam, że zupełnie inaczej pamiętałam moją przyjaźń ze szkoły, że nie było tak. Mówiłam i mówiłam, nie było mi od tego jakoś lżej, ale opowieść stawała się coraz wyraźniejsza, łapałam w tym tę cześć siebie, którą niekoniecznie chciałam widzieć, a ona była, właśnie wypłynęła i nie było wyjścia, musiałam ją nazywać. Jakiś przedziwny strumień prowadził mnie, nie byłam w stanie wymyślić sobie, co pragnę zobaczyć, albo jak od tego uciec, bo to się działo samo. Ogłuszające, krytykujące ego milkło, kiedy mówiłam do Dziadka Ognia, a on słuchał, niezmienny, ciepły przyjmujący wszystko... Nie zdawałam sobie kompletnie w tamtym stanie z tego sprawy, że oto właśnie dane mi było spojrzeć w moje "przydymione zwierciadło".....
 I jakoś to wytrzymałam...

Bolące plecy od siedzenia na lekko pochyłym terenie, przez całą noc i lekkie skurcze nóg, spowodowały, że nad ranem położyłam się przy tece i na leżąco już, zmęczona patrzyłam tylko w płomienie. W którymś momencie przez szarość, w której się znalazłam, dosięgnął mnie pierwszy promień słońca -  prosto w twarz. Pocałował mnie, dotknął, pobłogosławił. Nie miałam pojęcia jak przedarł się przez te wszystkie gałęzie, a gdy otarłam łzy, zobaczyłam że świeci na mnie przez pajęczynę, całą w kroplach rosy... nie miałam pojęcia że tu jest, na gałązce niedaleko i jak drżące diamenty odbija promienie...

Światło jest cały czas... tylko niewidzialna pajęczyna może nas od niego oddzielać...